poniedziałek, 19 października 2015

Szukam Menża tak bardzo.

      Kochani, dawno nie relacjonowałam moich postępów w kwestii szukania menża. Poświęciłam się bowiem riserczowi w tym temacie i specjalnie w celach naukowych założyłam se konto na portalu randkowym, przy aprobacie Abuni, która rzekła "Zaprawdę powiadam Ci, będzie grubo". Azaliż stało się, jak powiedziała. Generalnie to założenie sobie takiego konta polecam serdecznie, jak ma się doła i chce się dowartościować. No, chyba że się akurat nie wygląda jak zwłoki, to wtedy nie trzeba... Takiego napływu śliniących się do moich fotek facetów dawno nie doświadczyłam i prawdę mówiąc to nie wiem, czy chciałam doświadczyć. 
 
       Pojawiły się różne odmiany mężczyzn wszelakich, cała menażeria o potencjale komicznym dziecka Abelarda Gizy i Johna Olivera (nie jest to ładne dziecko, ale nie o to chodzi...). Menażerię skrzętnie analizowałam i analizy zapisywałam w zeszyciku, zatytułowanym "Może Monż". (Fun fact - 90% menażerii podaje jako swoje życiowe motto "Carpe diem". Od razu nastawiam się na fantastyczną znajomość, jak ktoś carpe ten diem.) Oczywiście pierwsi zjawili się erotomani-gawędziarze, wylewający mi na klawiaturę swoje ubożuchne fantazje - jeśli seks w szpilkach to jest szczyt perwersji, to panowie zbyt wiele seksu raczej w życiu nie uprawiali. Albo to ja jestem mały, rudy zboczuszek, też możliwe. Nie wiem, mam zawsze wtedy ochotę zapytać "No dobra, seks w szpilkach - kto te szpilki, przepraszam, zakłada...?" Fantazje były napisane tak... poetyckim językiem, że owszę, wywołały u mję ekstatyczną gorączkę i przyspieszony oddech, jakkolwiek spowodowany palpitacją na tle kurwicowym; bynajmniej zaś nie perspektywą "zjednania naszych spoconych wiązadeł", cokolwiek to, nieprawdaż, znaczy. 

      Dostałam również od pana, który ze zdjęcia profilowego wygląda jak Gargamel na rencie - zapytanie o moje strefy erogenne. Subtelne zagranie, nie ma to tamto. (Ikonografię dowodową załączam.) Dostępnymi odpowiedziami były:
a) oczywiste części ciała
b) również oczywiste części ciała
c) jeszcze bardziej oczywiste części ciała
d) jedna oczywista i dwie dość kościste części ciała
oraz (werble)
e) bicz i lateksowe wdzianko.
Hmmm. HMMM. Nie wiem, w sumie to dawno nie ruchałam, więc może zapomniałam o co cho, ale jak dla mnie to zestaw możliwych odpowiedzi bardziej przypomina te zagadki dla dzieci, gdzie Jasio ma narysowany młotek, śrubokręt, kombinerki i marynowanego śledzia i musi wskazać, co tu nie pasuje. Chyba że dzieją się jakieś rzeczy niesłychane w najnowszych rozdziałach chirurgii plastycznej i wszczepiają już ludziom bicze i lateksowe wdzianka. Bo jak tak, to rozumiem. Podejrzewam, że Gargamel nie pisał tego pytania sam, tylko skorzystał z wbudowanych w portal funkcji, co chyba tylko pogarsza całą sytuację. 


       Otrzymałam także propozycje trójkąta, ale tylko dwie, więc jestem wyjątkowo zawiedziona i rozmyślam złożenie reklamacji do adminów. Mam również niezwykłe powodzenie wśród panów w wieku +50 lat, zupełnie nie zrażonych dwoma dekadami różnicy i składających mi propozycje o szerokim wachlarzu zastosowań. Rozważanie tych propozycji (które są zwykle prośbami o spotkanie sformułowanymi na najróżniejsze sposoby - zaczynając od boleśnie grafomańskich poematów o moich oczach, kończąc na opisie zmysłowych spotkań na jego jachcie/cadillacu/prywatnym jecie), uniemożliwia mi nieustanne rozmyślanie o tym, o ile ten facet jest starszy od mojego własnego ojca. Oczywiście, wiek nie ma znaczenia, liczy się tylko miłość i sialala, ale jakoś tak mam niejasne poczucie takiego nieokreślonego "fuj". Pewnie to dlatego, że jestem płytka. Cusz. 

       Ponadto, w opisie wymarzonego partnera, nieopatrznie napisałam, że facet nie musi być zniewalająco przystojny (oraz bardzo wyraźnie zaznaczyłam, że MUSI być przy tym interesujący i niegłupi). To teraz mam za swoje, bo każdy przygłup, który wygląda tylko trochę lepiej od niedokładnie ogolonej małpy się zgłasza z jakże wiele mówiącym "Czecs". Kto zgadnie z jakiej to gwary, dostaje ciastko z kremę. Mam wielką ochotę robić kontrolce-kontrofał "Nie musisz wyglądać jak młody Marlon Brando (ach!), ale to przy założeniu, że potrafisz samodzielnie napisać zdanie współrzędnie złożone, nie ślinisz się z wysiłku przy sznurowaniu butów i nie należysz do partii Korwina. Albo chociaż miej na tyle przyzwoitości, żeby być przystojnym, przecież na coś muszę polecieć".

       A oprócz tego, to może ze trzech sensownych facetów napisało, z tym, że jeden chce się zaraz-teraz spotkać, na tzw. "gwałt" (HE HE), a drugi chyba myśli, że to ja go będę podrywać, bardzo to urocze. Moje poczucie własnej wartości wprawdzie troszkę podskoczyło - bo już zaczęłam podejrzewać, że z moją urokliwie trupią cerą powinnam po prostu zacząć szukać menża tam, gdzie takie atrakcje są mile widziane i nie wywołują reakcji typu "Jezu, to żyje!". Czyli w prosektoriach i w Kółku Nekrofilów Miejskich, gdzie będę robić furorę jako "Madame Cadavre - żyje, chociaż nie widać". A tu się okazuje, że nie tylko. 

        Słowem, moje drogie poszukiwatorki i poszukiwatorzy menżów (oraz wcale nie) - dzieje się i ufam, że będzie działo się bardziej, gdyż zeszycik analizatorski "Może Monż" już puchnie w szwach. Mam nadzieję, że wlałam w Wasze serduszka otuchę oraz mnóstwo miłości i zostawiam Was ze śliczną, złotą myślą (taką posypaną również złotym brokatę), którą przed chwilą otrzymałam jako wiadomość: "Kromka chleba i dwa komplementy całkiem wystarczą kobiecie, aby przeżyć dzień". Amę.

poniedziałek, 7 września 2015

Teraz będzie na poważnie.

Wszędzie ostatnio tak głośno o syryjskich imigrantach. I se myślę - czy ja mam cokolwiek o tym pisać? Przecież moje posty są zwykle o moim własnym nierozgarnięciu, w tonie raczej głupawym. Tym bardziej, że doprawdy nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. I mam mocne podejrzenia, że będę bardzo żałować, że to tutaj wrzucam, ale muszę, bo mnie to dusi i spać nie mogę. A ja uwielbiam spać, więc coś jest na rzeczy. 

Z jednej strony mamy bowiem rozdzierające serce zdjęcia martwych dzieci na plaży, fotomontaże Banksy'ego, gdzie z pływających w wodzie trupów układa się flagę Unii Europejskiej; przejmująco płaczącego ojca z dziećmi i wszystkich tych ludzi, którzy otwierają własne domy dla uchodźców oraz nawołują do humanitaryzmu, popartego głęboką wiarą w ludzką dobroć. W mediach wciąż pokazywane są wzruszające obrazy uciekających z ogarniętego wojną i głodem kraju matek z dziećmi. I człowiek myśli - no ależ oczywiście, że trzeba im pomóc, przecież do cholery, oni nie wieją stamtąd z własnej woli, tylko z przymusu - kto by nie wiał przed biedą i śmiercią...?

Z drugiej strony mamy idiotów, chcących muzułmanów zagazować, razem z żonami i nieletnim przychówkiem, tych którzy dają się ponieść modzie na nienawidzenie "kozojebców", bo przecież oni nie piją alkoholu, więc musi być coś z nimi w chuj nie tak; którzy zawracaliby łodzie z imigrantami albo nawet topili je, dla pewności, że nie wrócą. Tych wspominam tylko dlatego, że też istnieją, chociaż jest to zaskakujące w kraju, w którym jeszcze 75 (no dobra 73, bo obozy nie zostały wprowadzone od razu) lat temu zagazowywano im dziadków; więc ci ludzie muszą naprawdę mieć łajno pod czaszką. Ale nie o nich tu chodzi, wszyscy wiedzą, że to kretyni, ale jestem w stanie pojąć, skąd się ci kretyni wzięli. Ze strachu. Bo równolegle do zdjęć martwych dzieci, pojawiają się relacje zwykłych ludzi, nie mających nic wspólnego z polityką czy dziennikarstwem. Relacje mieszkańców Włoch, Grecji, Niemiec albo po prostu turystów - którzy są świadkami tego, że do Europy nie płynie fala zestrachanych uchodźców, drżących o własne życie; ale masy rozbestwionych młodych mężczyzn (według badań ONZ - 75% całej populacji uchodźców), którzy wyrabiają sobie fałszywe syryjskie paszporty i jadą do nas szerzyć islam i siać zniszczenie. I człowiek myśli - o cholera, niedobrze, będą nas zbiorowo gwałcić i sprowadzą tutaj swoje cztery żony z piętnaściorgiem dzieci - zaleją nas, ratuj się kto może. Są też głosy, że cały ten polski strach przed imigrantami jest na wyrost, bo przecież oni i tak do nas wcale nie chcą jechać - wolą do Niemiec, Francji i Anglii, bo to bogatsze kraje, a w Polsce mleko i miód raczej nie płynie. Ale są i Ci, którzy właśnie dlatego, że nie płynie, boją się, że uchodźcy odbiorą nam i te resztki opieki medycznej, zasiłków i państwowych (to znaczy - naszych, podatników) pieniędzy. I jedni i drudzy mają rację. 

I jest jeszcze trzeci rodzaj ludzi, do których chyba właśnie ja się zaliczam, którzy, owszem, są lekko otumanieni strachem, ale nie są przy okazji debilami. To znaczy - przecież nie będziemy ich do jasnej cholery topić, ale nie powinniśmy (my w znaczeniu - Europa, nieprawdaż) przyjmować tak bezkrytycznie i absolutnie wszystkich. Tutaj jednak pojawia się problem, to znaczy - jak rozróżnić biednego uchodźcę od gwałciciela-terrorysty...? Będziemy ich pytać na granicy: "Przepraszam, ma pan może zamiar się wysadzić w warszawskim metrze?" (W ogóle to apel do terrorystów - nie róbcie tego, to jedyne metro, jakie mamy i jego budowa pochłonęła cholerną ilość czasu, jak je wysadzicie, to następne zbudują w 2115, więc teges, po prostu nie róbcie tego, plis.)

No, ale, pomijając żarty, człowiek już nie wie, w co ma wierzyć, komu wierzyć, bo prawd jest tyle, ile relacji. Niby jednak łatwiej jest dać wiarę ludziom, których się zna i wie, że nie mają w tych niepokojących relacjach żadnego innego interesu, poza zwykłym ostrzeżeniem. Ojciec mojej przyjaciółki przez lata mieszkał we Francji, teraz mieszka w Chile i na pęczki ma przykładów z integracji imigrantów - wśród muzułmanów ona po prostu nie zachodzi, nawet w którymś tam z kolei pokoleniu. Jest to niegłupi człowiek i zawsze był zdania, że z islamem nam nie po drodze, bo to kultura, której jednym z głównych założeń jest pogarda dla innych kultur. I jeśli tylko pogarda, to jeszcze byłoby całkiem spokojnie, ale niestety pojawia się też nienawiść i to nienawiść poparta autentycznymi przypadkami mordów i gwałtów na tle religijnym. Bo Polacy owszem, też nienawidzą, ale zwykle werbalnie, rzadko kiedy się do przeistacza w działanie - jakoś nie widuje się moherów z Januszami w kamizelkach z C4, wrzeszczących "Chrystus Królem Polski!", zanim się wysadzą w powietrze na stadionie. I pomimo tego, że w Polsce sprawy gwałtów nadal są traktowane marginalnie i zdawkowo - nadal jest to w naszym kraju nielegalne. Natomiast imamowie otwarcie mówią, że kobiety nienoszące hidżabu można gwałcić, bo przecież są niewierne i pokazując gołą szyję, zachęcają do czynów lubieżnych. I człowieka zaczyna ogarniać coraz większe przerażenie, bo przecież każdy uchodźca ma prawo sprowadzić tu (znowu "tu" w znaczeniu "do Europy") swoją rodzinę. W przypadku Ukraińców (którzy i tak w większości nie mają statusu uchodźcy w Polsce...) to jest najczęściej jedna żona i np. trójka dzieci. W przypadku muzułmanów to mogą być nawet i cztery żony i dwadzieścioro dzieci. Zaczyna się robić tłoczno.

Nie może sobie jednak człowiek dać spokoju i całkiem po prostu ich wszystkich nienawidzić, bo przecież wśród tych mas uchodźców na pewno są też i te nieszczęsne kobiety z dziećmi, które po prostu szukają azylu przed wojną i byłoby jednak ogromnym kurewstwem im tego azylu odmówić. Nie ich winą jest, że akurat żyją w społeczeństwie, w którym to mężczyzna jest panem i władcą, dlatego też wyjeżdża ich więcej i wyjeżdżają jako pierwsi. Poza tym, jestem przekonana, że nie wszyscy ci demoniczni muzułmanie jadą tutaj, żeby gwałcić Europejki na potęgę, kraść, mordować i siedzieć na socjalu. Jednak nie należy zapominać, że istnieje coś takiego, jak logika tłumu, więc jeśli tysiąc uchodźców uzna za swoje prawo i przywilej obrzucenie czyjegoś domu kamieniami i obrabowanie sklepu na osiedlu, to ten tysiąc pierwszy być może sobie pomyśli "W sumie, skoro wszyscy tak robią..." Być może sobie też tak nie pomyśli i będzie przeciw, ale przy takiej różnicy głosów, jego zdanie nie będzie miało znaczenia. 

I człowiek się zaczyna serio bać, wizualizując sobie to wszystko. Tym bardziej, że widzę jak dyskusja o uchodźcach dzieli ludzi, którzy na co dzień się przyjaźnią. I prawdziwość wszelkich informacji jakoś traci wtedy na znaczeniu, bo nie wiadomo, co sądzić i komu wierzyć.


Ale to przecież, tak w ogóle i poza tym, to oni są przecież daleko. I tak właściwie to nie jest mój problem, nie ja im wjechałam czołgiem w podwórko, co mnie to w ogóle. Prawda...? Tylko, że właśnie nie. Owszem, to nie myśmy (jako społeczeństwo, w sensie) podejmowali decyzje o działaniach zbrojnych na Bliskich Wschodzie. Nie my będziemy też decydować o tym ilu i kiedy uchodźców przyjmiemy. Bo przyjmiemy, nawet jeśli ani my, ani oni nie bardzo tego chcemy. I właściwie to nie ma co dywagować - proces się już rozpoczął, możemy próbować załagodzić skutki, ale nikt nie jest w stanie ich w pełni przewidzieć, więc po co narzekać? No i właśnie to, w tej całej sytuacji, w tym całym "konflikcie" Europa-Syria (albo raczej Europa-Islam), najbardziej mnie wkurza, że ja nie mam nic do powiedzenia. Nie jest ważne, czy uznam, że "tak, dawajcie tu tych uchodźców, nakarmimy chlebem i solą, niech se żyją"; albo powiem "a w życiu, won mi stąd, maso ciemna, nie będzie mi nikt meczetów pod blokiem stawiał!" - nie ode mnie zależy, co się z nimi stanie. 

Mogę sobie pisać na fb, na forach, do gazet; wszyscy możemy o tym dyskutować w domach, w pracy i przy barze - nic to nie zmieni. Ci ludzie - prawdopodobnie równie przerażeni i zmęczeni, jak my - też nie mają nic do gadania, o ich losach przesądziło kilka decyzji na wyższym szczeblu, o których przypuszczalnie nawet nie wiemy. Kilku facetów w drogich garniturach spotkało się w oszklonym biurze albo wyłożonym mahoniem gabinecie, podpisali kilka papierów, kilka milionów dolarów zmieniło właściciela i kilka miesięcy później - rzesze ludzi żyją w strachu - czy to przed uchodźcami, czy też przed tym, że nie ma gdzie uciekać. Nie wiem, jak Was, ale mnie to naprawdę denerwuje. Że nieistotne są argumenty za i przeciw - mamy tylko fragmenty prawdy i możemy próbować posklejać to wszystko znowu do kupy. Szkoda tylko, że te najważniejsze kawałki zaginęły gdzieś po drodze, schowane przez ludzi, których podobno sami sobie wybraliśmy.

wtorek, 25 sierpnia 2015

ŚwiętoCeramiczny Debil 2015.

Święto Ceramiki się skończyło. Miasto odkorkowane, ale i zaśmiecone fest. (Nota bene - znowu minęłam po drodze do pracy porzucone męskie gatki w paski - tym razem slipy - no ewidentnie paski są teraz bardzo a la mode.) Faceci w przepoconych koszulkach rozkręcają budki, a w sklepie wreszcie znowu mam dzienne światło, bo jednakowoż płyta paździerzowa jest bardzo nieprzeźroczysta i przez pięć dni miałam cimno. Alleluja.


A teraz uwaga, specjalnie dla państwa, na okazję przymusowych badań społecznych bardzo dużej i różnorodnej ciżby ludzkiej, sporządziłam osobisty plebiscyt na ŚwiętoCeramicznego Debila 2015. Jedziemy.


Miejsce XIII
Chuda kobita z rozwianym włosem, która przyłaziła ze trzy razy pytać o "takie piwo, wie pani, z niebieską etykietką, chyba jasne, ale nie wiem, może polskie, ale nie jestem pewna, chyba mocne, ale takie, żeby gorzkie nie było, ma takie pani?"

Miejsce XII
Kilkunastu Januszów, którzy błąkali się po sklepie, w którym półki się uginają od piwa, ale nic nie kupili, bo akurat nie było tego jednego, jedynego, co to nie pamiętają, jak ono się nazywało; ale pili na wakacjach w Turcji trzysta lat temu, a ono takie dobre było, tragedia.

Miejsce XI
Stary Niemiec z lampucerowatą polską żoną z żylakami na nogach, wręcz osobiście urażony, że w Polsce nigdzie nie ma niemieckich piw. Skandal oraz w ogóle najgorzej, przecież jesteśmy niemiecką kolonią i jak to tak. 

Miejsce X
Ekzekwo ze czterech pajaców, którzy kupili w przeciągu czterech dni cztery piwa, pytających o rabacik, bo oni są stałymi klientami i w ogóle to im się należy.

Miejsce IX
Młodzieniec z nieopierzonym wąsem, który nachalnie mnie pytał, ile zarobiłam na Święcie Ceramiki i czy jestem singielką. Myśli nie rozwinął, ale lada moment spodziewam się oświadczyn, jak tylko mu przedstawię rozliczenie majątkowe.

Miejsce VIII
Niezliczona ilość łysych ćwoków, którzy kompletnie nie ogarniali idei butelki zwrotnej, nie sklejając zupełnie, że do ich ukochanych Tyskich, Harnasiów i innych piw z proszku, również nalicza się kaucję za butelkę. 

Miejsce VII
Pijane babsko, które stwierdziło, że koniecznie mnie musi oświecić, że nie widać sklepu, bo mnie zastawili i czemu ja z tym nic nie zrobiłam. Kiedy jej usiłowałam wyklarować, że zrobiłam co się dało, zaoferowała, że pójdzie podpalić ceramikom budki, żeby se nie myśleli. Bardzo mnie cieszy taka ludzka troska.

Miejsce VI
Kolo w białych spodniach, przez które mu było widać kolor gaci (czy jeśli napiszę, że w paski, ktokolwiek mi uwierzy...?); który przez cztery dni wbijał po kraftowe piwo i każdą jedną flaszkę wybierał pół godziny. W piątek spędził w sklepie 1,5h, a jego kilkuletnia córka zdążyła zasnąć, siedząc na skrzynkach po piwie.

Miejsce V
Facet, który kupił cztery piwa i pytał całkiem poważnie, czy może dać piwo dzieciom, bo chcą pić, a soczki są drogie (złotypisiąt).

Miejsce IV
Mamuśka z kilkumiesięcznym dzieckiem, która stała przed sklepem około północy, ćmiąc fajkę za fajką i czekając na starego. Nic sobie przy tym nie robiła z tego, że jej biedne młode wyło z zimna, bo nie miała nawet kocyka, żeby przykryć wózek, a dzieciak leżał w samych śpioszkach i powoli siniał, bo w sobotę w nocy było 13stopni.

Miejsce III
Łysy i przypakowany szmaciarz, kurdupel niższy ode mnie, z łbem wielkości piłki tenisowej, który zwyzywał moją mamę, że butelki wrzucane do kontenera na szkło się tłuką i robią hałas, tak jakby ktokolwiek miał na to akurat wpływ. Należy tu zaznaczyć, że właśnie wracałyśmy do domu, a ja byłam tak zmęczona i wściekła, że mu kulturalnie nadmieniłam, że od starych kurew, to se może swoją świnię wyzywać i raczej niech nie skacze, bo się schylę i go cyckiem zabiję.

Miejsce II
Dwa patafiany z rozbieganymi oczami, które zdołały odczytać na butelce Primatora Double wielki napis 24% i nie mogli się nadziwić, że to ma 24 wolty. Kiedy im usiłowałam wyjaśnić, że nie ma, bo 24% to ekstrakt początkowy jest, a alkoholu ma 10,5%, to zostałam zaszczycona spojrzeniami tak pustymi, jak jakikolwiek koci żołądek o dowolnej porze dnia i usłyszałam tylko wiele mówiące: "Kurwa, co? Kurwa, nic nie rozumiem, kurwa".

Oraz last but not least, zaszczytne Miejsce I
Narąbana Typowa Andżela z makijażem robionym stemplem pocztowym oraz butelką Wojaka w dłoni, która całkiem serio chciała negocjować sponsoring typu: ja jej dam dwa piwa za darmoszkę, a ona MOŻE coś u mnie kupi. Promocja sklepu taka. No deal roku, zupełnie nie wiem, dlaczego na to nie przystałam.

Jakby co, to możecie w komentarzach wrzucać swoje propozycje przetasowania miejsc, wedle ciężkości debilizmu reprezentowanego przez laureatów. Oraz, żeby nie było tak całkiem, że smutno mi Borze, to chciałam poinformować, że w podzięce za miłą współpracę, pani z budki przede mną, podarowała mi cztery pary ceramicznych kolczyków, które sama zrobiła. Więc w ramach reklamowania fajnych osób, jakbyście potrzebowali na cito ceramiki artystycznej, to idźcie na www.artmika.com i się tam zaopatrzcie. 
A także, państwo ceramicy, którzy korzystali z toalety, zanim się okazało, że dzięki Amerykankom USA wisi mi za nowy rozdrabniacz do sracza; wręczyli mi sto złotych w ramach dołożenia się do kosztów naprawy, chociaż wcale ich o to nie prosiłam. Zrobili to po prostu w ramach propagowania "bycia miłym", bo ja byłam miła. Nie dziwcie im się, mało mnie znali, to nie wiedzieli, że ze mnie w istocie jest sytyraszna wiedźma. A tak naprawdę to wielkie podziękowania dla państwa z Sosnowieckiego Stowarzyszenia Społecznego, za bycie miłym. I naprawdę byli z Sosnowca. Można? Można.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Sracz story.

W ogóle, jakbyście nie wiedzieli, to u mię we wsi są Dni Ceramiki. Największe święto w roku, wszyscy się jarają, ludzi naraz więcej niż dowolnego innego dnia w roku, miasto zakorkowane po kokardkę, ogólne szaleństwo. Oczywiście budki z ceramiką zastawiły mi sklep dokumentnie, więc od dwóch dni uskuteczniam akcję o kryptonimie "kolorowe jarmarki", czyli ustrajam wejście, żeby było widać, że tam jest w ogóle jakiś sklep, wieszam światełka, które migoczą bardzo oczojebnie oraz rozpoczęłam współpracę z kramarzami ceramiki. W sensie - oni se jebną moje plakaty opatrzone bardzo jednoznaczną szczałką we w stronę sklepu, a ja im udostępnię toaletę. No więc oczywiście toaleta stwierdziła, że hehe, fajny pomysł, miło, że masz plany, ale nic z tego i się zatkała na amen. Najlepsze jest to, że toaleta jest podłączona do rozdrabniacza, gdyż w starym budownictwie rury są wąskie i nasze nowoczesne gówno musi być najpierw zmielone, zanim wpadnie do Bobru. Po którejś z wizyt ceramików, rozdrabniacz zaczął piszczeć i buczeć na zmianę, więc se tak myślę, że chyba się coś zjebało. Ceramicy, po zwołaniu obrad wokół zatkanego kibla, zdeklarowali się, że jakby co, to pokryją koszty naprawy, jeśli się okaże, że to oni wrzucili tam coś nie halo. No zajebongo. Pan fachowiec, którego bardzo lubiam, gdyż się zjawił praktycznie na poczekaniu i nawet nie marudził, że przy piątku musi grzebać w cudzych kiblach, wyłowił z rozdrabniacza podpaskę. Po dość krępującej sondzie pt. "kto ma okres, ręka w górę" okazało się, że ani chybi mi się podpaska w magiczny sposób sama zmaterializowała w kiblu, gdyż żadna z zaindagowanych pań nie ma okresu. W ogóle to bardzo polecam, jakbyście byli nieśmiali i nie wiedzieli, jak zagadać, to połaźcie se po jarmarku i pytajcie kobiet, czy czasem nie mają miesiączki. Zadzierzgniecie przyjaźni gwarantowane. Doszłam do wniosku, że całkiem możliwe, że to jedna z Amerykanek, którym w przypływie dobroci serca umożliwiłam skorzystanie z toalety, odwdzięczyła się, wrzucając tam produkt higieny osobistej, którego nikt ze wszystkimi klepkami i przy obecności kosza na śmieci, nie wrzuciłby do sracza. Być może mam dziwnych znajomych, ale większość wie, że do kibla wrzuca się, co następuje: papier toaletowy oraz produkty uboczne przemiany materii. Tyle. Nie wrzucamy pieluch, podpasek, tamponów ani bielizny i jak znam życie to np. dywanów, sztućców oraz butelek po mineralnej TEŻ PEWNIE NIE. Stawiam zatem na Amerykanów, oni są przecież zawsze do przodu, jeśli chodzi o genialne pomysły. Jak to dobrze, że chcemy być Ameryką Europy.


środa, 12 sierpnia 2015

To nie jest kraj dla dobrych ludzi.

Bardzo jestem zatroskana. Smutek mję opadł chmurą wilgotną, chociaż możliwe, że to po prostu mój pot się poci, bo temperatura jest nieludzka. Ale doprawdy mję ten smutek do kości przenikł wziął, albowiem, gdyż, ponieważ się okazuje, że w Polsce ludzie, którzy chcą pomagać chorym dzieciom, mają potwornie cinżko. 

Chodzi u mnie we wsi taka pani z taką podkładką z zakładkami i tam w tych zakładkach się prezentują bardzo zasercechwytające zdjęcia dzieciaczków pokrzywdzonych przez los. Pani oczywiście na dzieciaczki zbiera piniondze, no bo jaki człek bez serca i godności ludzkiej nie wpłaci na chore dzieciaczki. I pani jest tak cinżko, że tak zbiera i zbiera i nic, że musi pić dla złagodzenia stresu. Wiem, gdyż od pani wali wódą bardzo raźno, więc wniosek jest jeden - zbieranie na chore dzieci jest bardzo stresujące. Pani widać jest wstyd, że tak musi se strzelać kurwiki co godzinę, bo na mą uwagę (oczywiście pełną troski o bliźniego oraz ogólnego przejęcia) na temat charakterystycznego zapachu, wybąkała, że to mentosy. Widać nowy smak na lato wypuścili. 

A przed chwilą objawił się pan, także wyjątkowo zestresowany, bo z tego stresu nie dał rady się umyć, ogolić ani ubrać w coś innego niż poplamioną niewiadomoczym koszulkę z napisem "Body Crusher" oraz dżymsy z dziuramy. Pan także zbierał na dzieciaczka, dziewczynkę, która musi mieć cholernego pecha, gdyż jest chora na Downa, boreliozę, paraliż kończyn, odrę, koklusz i prawdopodobnie dżumę z malarią, oczywiście na raz. Mówię Wam, taki żal, że się serce kraje. I się okazuje, że pan, co zbiera piniondze na wszystkie leki świata; ma jeszcze gorzej niż pani, bo prócz niewątpliwych zapachowych oznak stresu, pan ma również i wizualne, gdyż nie ma dwóch zębów, z samego przodu. Najwyraźniej zbieranie na chore dzieciaczki jest nie dość, że stresujące, to jeszcze niebezpieczne, bo można za tę całą dobroczynność dostać w ryj.

Bardzo to wszystko smutne, ja im się nie dziwię, że piją. Laboga, w potwornym kraju żyjemy.

Obrazek wygooglany i zassany z internetów. Sprawca obrazka nieznany.

piątek, 24 lipca 2015

Motyla noga.

Z racji tego, że lato, to postanowiłam się wbić w szorty, póki jestem piękna (ha ha) oraz młoda (HA HA) i cellulit jeszcze nie skolonizował mi nóg aż do kostek. Ku mojej radości, okazało się, że z sześciu par szortów, które sobie w napadzie optymizmu kupiłam praktycznie na raz - niektóre nawet jeszcze pasują. Znaczy się - zapnę się, nie spłaszczają mu dupy i nie robi się z przodu wielbłądzie kopytko, czyli alleluja i do szortów przystąp. Na tę radosnę okoliczność wczoraj siedziałam w łazience przez godzinę i skrupulatnie goliłam całe nogi, które zwykle z lenistwa golę tylko do kolan. Zacięłam się tylko trzy razy: oczywiście przy kostkach (bliznami po tych sznytach będę moje wnuki straszyć) oraz ino raz w kolano, ale za to fest, bo się lało, jak ze świni. Po dezynfekcji ran ciętych i ciężkich walkach w okolicach drugiego kolana - nóżki miałam gładkie i śliczne, nawet jeśli lekko obolałe oraz tradycyjnie eterycznie blade. Natomiast dzisiaj rano, mój przepiękny i najcudowniejszy na Ziemi Kocisław, władował mi się na kolana i tulił się do mię tak pięknie i ochoczo, że naprawdę me serce łkało, że go muszę z tych kolan zepchnąć, bo znowu się spóźnię do roboty. Więc Kocisław postanowił mje ukarać za to, że jestem tak zimną i złą kobietą, i zjechał na pazurach po świeżo ogolonych udach, zapewne chcąc przy tym nadać nieco żywszego kolorytu trupiobladej mej skórze. Cóż - koloryt jest, szortów nie ma, gdyż musiałam się oplastrować dość solidnie, żeby se spodni krwią nie ufajdać. Wnoszę, że mój kot jednak jest zagorzałym katolikiem, bo chciał mnie ochronić przed nieopatrznym grzechem i świeceniem dupą przed obcymi ludźmi. Chwała Borze.

A także - wpadł mi do sklepu motylek. Ganiałam za nim w zachwycie jak modelowa idiotka, dopóki nie wpadł między butelki i żadnym sposobem nie mogę go znaleźć :( Przestawiłam całą półkę i nie ma motylka. Przesz mje serce pęknie, jak przy następnej dostawie znajdę między butelkami martwego motylka. Albo - jeszcze gorzej - motyle ścierwo wyewoluuje, odkryje sposób na otwieranie butelek skrzydełkiem i wychleje mi wszysko, zanim się obejrzę. Szkoda, że koncerniaków już nie mam, jakby to wychlał, to by się zatruł chemią po pierwszej butelce i tyle bym go widziała. A tak to muszę żyć w stresie. Laboga.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Swaty.

Pierwszy odcinek zapewne pokaźnej serii opowieści o tym, jak to znowu nie zdobyłam menża, tym razem będzie o swatach, czyli dlaczego kochająca rodzina warunkiem szczęśliwego zamonżpójścia. W dodatku długie mi to wyszło w cholerę, więc lepiej se to zostawcie na posiadówkę w kiblu albo co. Historyjka jest letko tylko ubarwiona, dla beki pozostawię czytelnikom decyzję, co do tego, które części są fantazyjnie pokolorowane, a które wcale nie.

Posiadam ci ja babcię. Babcia, jak babcia, klasyka gatunku: włos siwy, szczęka sztuczna, uśmiech dobrotliwy. W dłoniach zwykle siatka taka w paski, z rodzaju tych peerelowskich toreb, które są w stanie przetrwać powódź, wybuch nuklearny oraz atak obcych, prawdopodobnie zresztą naraz. Babcia zwykle nosi do trepków grube skarpety w prążki, a na lato przywdziewa do tych samych trepków cieńsze skarpety w prążki. Babcia klnie jak szewc i zajmuje się głównie wiszeniem w oknie i ochotniczym monitoringiem osiedlowym. Babcia kiedyś chodziła o lasce, teraz ma chodzik, ale nadal chodzi o lasce, bo "przecież nie będzie jak stara baba z chodzikiem popierdalać". Babcia ma własne mieszkanie, bardzo ładnie urządzone w stylu "bardzo późne rokokoko", delikatnie złamane nowofalową szkołą aranżacji wnętrz Bierdąki; chociaż ostatnio pomieszkuje w kościele. Podobno tam chłodniej. Babcia nie wie, że istnieje takie śliczne pojęcie jak "matriarchat", ale nie przeszkadza jej to w namiętnym i straszliwym jego uskutecznianiu. Srebrnowłosa staruszka o głosie żony Świętego Mikołaja, niczym rycerze średniowieczni, nigdy nie występuje jako jednostka, ale zawsze jawi się samotrzeć - ona plus, w charakterze maskotki, moja 32-letnia kuzynka, która właściwie nigdy nic nie mówi, za to bardzo dużo się gapi; oraz moja ciotka, która dla odmiany mówi za czterech i ma zeza tak radosnego, że właściwie można uznać, że gapi się na wszystko na raz. Kuzynka jest lekko stuknięta, co u nas, jak widać, rodzinne jest niezwykle (dowody ze stosowną pieczątką oraz odpowiednią dokumentacją fotograficzną na życzenie); zwykle ubiera się w sukienki, które wyglądają jak becik z trenem oraz ma chroniczny katar, więc łazi z haftowaną w kwiotki chusteczką rozmiaru prześcieradła. Natomiast ciotka ma paniczny wytrzeszcz (ORAZ zeza - no sami przyznacie, że rodzinę mam wyjątkową) i rokrocznie w Wigilię opowiada historię o kocie. Leci to tak: choinka, świeczki, prawda, opłatek już zeżarty, karp wjeżdża na stół, a ciotka swoje - "Bo wiecie co normalnie Lodzia ma takiego kotecka i ten kotecek jest taki mądry że nie musi siurać do pudełeczka z piaseczkiem ale załatwia się sam do kibelka tylko mu trzeba deseczkę podnieść i on tam siura takie to śmieszne hahaha". HA HA HA. Cytat bardzo dokładny, możecie mi wierzyć. Babcia autorytatywnie zarządza całym domostwem, od mojej wiecznie zakatarzonej kuzynki, poprzez moją taktowną jak Janusz na wczasach ciotkę, kończąc wreszcie na wszystkich sąsiadach z klatki, którzy, podejrzewam, nieco się mojej babci boją. Ostatnio jednak babcia stwierdziła, że czas najwyższy przedsięwziąć kroki, żeby wpłynąć na znaczną poprawę życia swojej drugiej wnusi, czyli Waszej uniżonej Karolajny, Siostry Wielokrotnie Przełożonej. Szczególnie oczywiście w kwestii zamążpójścia, bo babcia przeboleć nie może tego, że córka rzeczonej Lodzi od kotecka, już trzy lata po ślubie, natomiast żadnemu z jej wnucząt nie było jeszcze dane zaznać tego szczęścia. Stąd właśnie wynikły tragiczne wydarzenia, które są meritum wpisu.

Imieniny mojej babci wyprawiane były w sobotę, a ponieważ natenczas byłam bezrobotną ofiarą idiotycznego i nieżyciowego kierunku studiów, zostałam oddelegowana do uczestnictwa. Zbrojna zatem w wielki bukiet gerber, który został okrzyknięty za drogim oraz własnej roboty sernik, który oczywiście i tak jest za słodki i w ogóle to niedopieczony, przybyłam w babcine progi. Bukiet został tradycyjnie wciśnięty w okrutnie tandetny i paskudnie już odrapany wazon, zdobny w dwa cierpiące na debilizm białe kociaki pod parasolką, znane od dzieciństwa mnie i mojemu bratu jako Sęp i Klęp. Ów szpetny porcelanowy tworek jest którymś z kolei bożonarodzeniowym darem od Lodzi, z jej ogromnej autorskiej kolekcji pt. "Pomniki kiczu". Sama Lodzia siedziała, zapewne od rana, rozparta po drugiej stronie imieninowego stołu, łypiąc na mnie czarnymi, świńskimi oczkami. Jest ona jedyną sąsiadką, którą z babcią łączy coś na zasadzie długoletniej przyjaźni, podsycanej nienawiścią do tych samych osiedlowych wywłok oraz miłością do tych samych brazylijskich seriali. Lodzia jest tandetnie ubraną, niespecjalnie lotną paniusią ze wsi, której największym osiągnięciem było wydanie się za miastowego oraz wychowanie dwóch córek z dokładnie takim samym pragnieniem życiowym. Jedna z nich, którą zawsze nazywam Zwyczajnie Aśką, (co niemożebnie ją wnerwia, bo ona przecież ma tak pięknie na imię - Żaneta), siedziała rozparta - a rozpierać miała co - obok mamusi, obdarzając mnie pogardliwym spojrzeniem znad upaćkanych niebieskim cieniem powiek oraz ostentacyjnie oglądając wielki, bardzo brzydki i ewidentnie fałszywy złoty pierścionek z paskudnym szklanym oczkiem. Błędnie biorąc mój powitalny uśmiech za oznakę zainteresowania, nie omieszkała mnie poinformować, że się zaręczyła właśnie i planują ślub na wiosnę. Promieniała przy tym dumą, gdyż, w przeciwieństwie do swojej starszej siostry, Andżeli (ja naprawdę tego nie wymyślam) udało jej się zmusić swojego faceta do oświadczyn, ZANIM zaszła z nim w ciążę, zatem jest to związek prawdziwy, pełny i z klasą.

Czas mijał przy nieustannie napędzanych ciocinym słowotokiem dyskusjach o sukni ślubnej Zwyczajnie Aśki, która najnowszą modą będzie wprawdzie krótka, za to wysadzana kryształkami oraz DROGA, żebyście se nie myśleli. Babcia kontynuowała odwieczną krucjatę na rzecz napiętnowania nigodziwości, tym razem wieszając psy na nieznanej mi bliżej dziwce z trzeciego piętra, która daje tylko dwa ziko na tacę, a się wozi mercem, szmata. Na stole piętrzyły się andruty, czyli jedyny rodzaj czegoś w rodzaju deseru, który ciotka jest w stanie wykonać oraz całe michy zjawiskowo paskudnej sałatki ziemniaczanej, również dzieła mojej ciotki - osoby, która w żadnym wypadku nie powinna zostać wpuszczona do kuchni, nawet celem umycia naczyń. O ostatnim może świadczyć upstrzona zaschniętą resztką jakiegoś nieszczęsnego owocu literatka z wyblakłym Papą Smerfem, w którym to naczyniu zaserwowano mi sok pomarańczowy o silnym aromacie benzoesanu sodu; prawdopodobnie wychodząc z założenia, że nieistotne jest, czy mam lat trzynaście czy trzydzieści, skoro jestem niezamężna, to mi się normalna szklanka nie należy. Dziobałam wiec nieprzekonująco tę nieszczęsną sałatkę, a po mojej lewicy, urocza kuzynka smarkała raz po raz, za każdym razem chowając coraz bardziej wilgotną chusteczkę w rękaw swojego białego becika. Czas płynął powoli i nieubłaganie, a ja radośnie śledziłam wskazówki zegara, na którego tarczy pstrokaty Jezus Chrystus, ze świecącą diodami koroną wpatrywał się natchniony w powieszony obok pseudobawarski landszaft z jelonkiem Bambi w samym centrum. Babcia jednak miała przygotowane dla mnie zupełnie inne sobotnie plany.

(Tu se Państwo zacznie czytać głosem Wołoszańskiego, dla lepszego efektu.) Około bowiem godziny drugiej, kiedy jedna ze wskazówek dźgała Chrystusa w oko, a na stół wjechała wiśnióweczka (Papa Smerf się ucieszy); przybył Młodzian. Młodzian przybył z pompą, dzierżąc w pulchnych dłoniach mocno sfatygowaną różyczkę, która została z czcią wciśnięta do mojego bukietu; odziany ni mniej ni więcej tylko w maturalny gajerek, z nieco przykrótkimi - jak zauważyłam - nogawkami. Przybysz zamaszyście się skłonił babci, która teatralnym kiwnięciem głowy wskazała mu moją skromną osobę, pijącą właśnie sok z Papy Smerfa. Moje podejrzenia zaczęły wtedy nabierać obrzydliwego w swojej słuszności kształtu - babcia naraiła mi absztyfikanta. Młodzian przygładził tłuste włoski, chwycił bezceremonialnie moją dłoń i podrywając ją do poziomu swojej gęby, oślinił mi pieczołowicie cały nadgarstek. Kiedy cichaczem wycierałam rękę w obrus, Młodzian gwacnął obok mnie, na pustym dotychczas krześle, które - do czego z niechęcią doszłam - było dla niego zarezerwowane. Dopiero teraz zauważyłam, że szczycił się on patriotycznym polskim wąsem, trochę tu i ówdzie nieopierzonym, ale nie to było najgorsze. Jakby to tu Państwu... No, generalnie, Państwo se wystawią, że mężczyzna narajony mi przez babcię, był dumnym posiadaczem najobrzydliwszych warg, jakie w życiu widziałam. Żadne słowa nie opiszą tego cudu bijologii, ale spróbuję - były wielkie i jakby wywinięte na zewnątrz, tak że tzw. mięso z wnętrza jamy ustnej wyłaziło na świat; całość przypominała dwa czerwono-różowe ślimaki bez skorup, pełznące po ryju nieszczęśnika. Patrzyłam z przeraźliwą fascynacją na to świństwo, kiedy to Młodzian obrócił ku mnie błyszczącą od potu gębę i wyszczerzył zęby. Po niewczasie zorientowałam się, że moje gapienie się zapewne zostało opacznie zrozumiane. Natychmiast zajęłam się sałatką (czy majonez powinien być zielony...?), ale było już za późno. Młodzian rozpoczął perorę na swój temat, wypowiadaną ogólnie do świata, ale w szczególności niestety do mnie. Otóż dowiedziałam się, że skończył politologię na Legnickim Uniwersytecie Malowania Gumiaków (gwoli ścisłości - Legnica nie posiada Uniwersytetu, ani tego ani w ogóle żadnego. Posiada za to ogromną ilość prywatnych szkół wyższych, pełnych bardzo ładnie brzmiących kierunków, po których rzecz jasna nie ma się pracy, ale co gorsza nie ma się również wykształcenia. Owszem, zdobywa się magistra, ale głównie dlatego, że za niego się zapłaci. Ta konkretna szkoła jest bardzo popularna wśród ludzi z mojego regionu, ludzi, dodajmy, którzy nie zdali matury za pierwszym podejściem, wylecieli z innych studiów albo po prostu do żadnej innej szkoły się nie dostali.). Młodzian nie omieszkał także wspomnieć o ledwie kilku innych detalach ze swego, jakże fascynującego, życia - otóż: ma na imię Gienek, pasjonuje się kulturystyką oraz ogrodnictwem, uwielbia dzieci, chce mieć ich troje, najlepiej synów, jego rodzice mają dom na wsi, ale nie taki chujowy z oborą i świniami, tylko lepsiejszy, z patjo z grecką kolumną (jedną); lubi dobrze zjeść, jego idealna kobieta musi umieć gotować golonkę, ale lubi także pić piwo z kolegami, których ma w cholerę, często grają w piłę, bo on kocha piłę, ale także uwielbia zwierzęta, szczególnie śliniące się psy rozmiaru koni, oczywiście ma samochód, nie audicę, ale też z Niemiec, zamierza robić w polityce, bo tam są piniądze, jest także utalentowany muzycznie, bo dorabia jako didżej na weselach oraz interesuje się fotografią, gdyż ma aparat za pińć tysięcy złotych polskich. Mniej więcej w połowie tego niewiarygodnie egotycznego słowotoku, spodziewałam się, że Młodzian wyciągnie z kieszeni przyciasnych spodni obskurne pudełeczko z czymś w rodzaju tego błyszczącego żółcią tombaku pierścionka, którym szpanowała kiwająca zapalczywie głową Zwyczajnie Aśka, ale nie. Złapał tylko pod stołem moją dłoń, a miał lepkie, wilgotne i jakby gąbczaste paluchy; natomiast ja, zapewne z powodu przytłaczającego ciężaru wspaniałości osoby Młodziana, poczułam jak gwałtowne torsje ściskają mój i tak już wymęczony ciociną sałatką żołądek. Do tej pory wpatrywałam się tylko z rosnącym zdumieniem graniczącym z fascynacją w Papę Smerfa, zastanawiając się, czy nie zacząć symulować ataku wyrostka albo udać, że nagle złamałam nogę na siedząco. Teraz jednakowoż, oczywiście ze strachu przed tak silnym i imponującym mężczyzną, jakim niewątpliwie był Młodzian, zerwałam się z krzesła, które uderzyło głośno w stojącą za nim gierkowską meblościankę, wymamrotałam w kierunku babci wątłe "do widzenia" i nie zważając na ofertę Młodziana w kwestii odprowadzenia mnie do domu, niemalże sfrunęłam z babcinego drugiego piętra.

Potem pozostawało mi tylko przecierpieć kilka tygodni nie odpowiadania na smsy w stylu "Nie będę wiecznie czekał na odpowieć jak nie chcesz to nie a nie mnie zwodzisz" i nie odbierania telefonu, bo babcia oczywiście nie omieszkała podać Młodzianowi mojego numeru. Pamiętajcie, moje drogie, że jak człowiek młody, to głupi bardzo i takie mu okazje przed nosem uciekają, że olaboga, więc potraktujcie tę historyję jako przypowieść z morałę. Ledwie kilka lekko tylko koszmarnych sennych mar i zapomniałam o wywiniętych ustach, niedorobionym wąsiku i gąbczastych dłoniach; a mogły być moje...

sobota, 9 maja 2015

O debilu. Wkurw-post.

Z życia na kierowniczym stanowisku, które, z racji przeprowadzki, jest dość fantomowe, czyli się czuję jak królowa bez królestwa. Odcinek będzie, że debil. Bardzo długie, bardzo wściekłe.

Ponieważ jest taka sytuacja, że potrzebywam lokalu wentylowanego, gdyż pani ze Sanepidu nie mogłaby sobie w oczy spojrzeć w lustrze i pewnie musiałaby iść do spowiedzi ze czysta razy, gdyby przyjęła lokal bez wentylacji; to zaczęły się schody i to takie z rodzaju tych, co je budują pod każdą chińską świątynią (jakby nie mogli na płaskim...), a których przebycie ma człowieka uszlachetnić, nieprawdaż. Tutaj nadmienię, dla ludzi, którzy myślą, że się znają, że otóż nie wiecie nic, gdyż lokal znajdywa się w starym budownictwie, bez dostępu do pionu wentylacyjnego, za to ze śliczną kamienno-ceglaną ścianą, grubą na metrdwajścia, więc wywiercenie otworów pod kratki wentylacyjne jest zabawą tak ekstatyczną, że nikt się nie chce tego podejmować. Najprościej więc jest podpiąć wentylację pod okna, które mają tę zaletę, że nie są grube na metrdwajścia. A taka wielce specjalistyczna wentylacja naokienna to jest taki plastikowy kondupieś z dziurkami, który się przykleja do dziur wywierconych w okiennej framudze. No dobra, do dziur to nie, bo chyba wtedy należałoby wymyślić jakieś nowe prawa fizyki, co mocno komplikuje fizykę zastaną i kwanty się mogą wnerwić; wiadomo, że się przykleja nad tymi dziurami, no. Tak czy owak - specjalistę znaleźć trudniej niż osobowość Komorowskiego - gdzie nie zadzwoniłam tam albo w ogóle monterów nie majo wolnych do końca ćwierćwiecza, albo owszem, mają wywietrzniki, ale ich nie montują, prawdopodobnie z powodu powodów; albo z kolei monterzy są, ale u Niemców robią i podpalają cygara dorarami, więc tutaj im się nie opłaca wracać. A to jest robota na jakieś półtorej godziny, liczone razem z kawusią i/lub piwkiem. Znalazłam wreszcie jednego takiego, który był w stanie przyjść i zrobić; na użytek opowieści nazwijmy go debilem, w życiu nie zgadniecie dlaczego. Debil został mi podesłany z polecenia, jako specjalista od okien, przyszedł, obejrzał i oczywiście powiedział, że nie ma problemu, się zrobi, będzie pani zadowolona, tylko on musi te wywietrzniki zamówić w internetach, bo nie ma na stanie. W cenie stopińdziesiąt złotych polskich sztukę i pięć dyszek za robociznę. W czwartek mówił, że zamówi w piątek. W poniedziałek twierdził, że jeszcze nie doszły, ale jak tylko dojdą, jakoś w środę, to nie ma problemu, się zrobi, będzie pani zadowolona. W środę przed majówką jeszcze ich nie było, więc muszę poczekać do poniedziałku, ale w poniedziałek to już na stówkę nie ma problemu, się zrobi, będzie pani zadowolona. Już wtedy śmierdziało mi to zapełnioną kuwetą, ale ponieważ tak trudno było znaleźć kogoś do zamontowania tych idiotycznych wywietrzników, to stwierdziłam, że trudno, poczekam, no a poza tym facet już zamówił materiały, to go przecież nie wystawię, taka jestem fair i cacy. W poniedziałek okazało się, że coś mu przyszło, ale on nie wie co, ale za to we wtorek umówił się ze mną na czwartek, że wtedy podskoczy i ma problemu, się zrobi, będzie pani zadowolona. W czwartek dzwoniłam dzień cały, nie odbierał. W piątek natomiast napisał mi smsa o treści: "Jeste ZAGRANICA". 

Tera będzie mały quiz, pt. "Co stało się z panią Kierowniczką, po otrzymaniu takiego smsa?"
a) wbrew obietnicom, NIE była zadowolona
b) strzeliła ją cholera
c) krew ją nagła zalała
d) trafił ją jasny szlag
e) wszystkie powyższe oraz pierwsze objawy kurwicy padaczkowej.
Jeśli wybrałeś odpowiedź e) to gratulacje, wygrałeś cygaro podpalane dorarami. Dorary należy se załatwić we własnym zakresie. 

I to nie tylko dlatego mnie trafiło, że debil nie potrafi pisać po polsku, bo niestety jest to tak nagminne, że staje się normalne; ale oczywiście przede wszystkim dlatego, że do jasnego wuja, przeesz mi mówiłeś, krzywy ogórze, że zamontujesz, że już jutro na pewno, a teraz za granicę wyjechałeś...? Odpisałam mu, żeby mi chociaż w takim razie sprzedał te zamówione wywietrzniki, przynajmniej będę miała jedno z głowy, skoro i tak muszę szukać nowego fachowca. Napisał mi, że ich nie ma. W ogóle ich nie zamówił. Generalnie to w tym momencie puściły mi nerwy kompletnie, a kto mnie kiedykolwiek widział wściekłą, ten wie, że jest to wściekłość totalna, z rzucaniem ciężkimi rzeczami i wrzaskami w repertuarze. Cholernie żałowałam, że nie mam wolnego samochodu, bo bym pogrzała do tych Niemiec tylko po to, żeby debilowi nakopać do dupy z takim entuzjazmem, że w życiu nie zidentyfikowaliby ciała jako ludzkie. Napisałam mu zatem, że dziękuję, twoja mać, bardzo za zwodzenie mnie przez dwa tygodnie, bo jakby nie wiedział, to ja muszę czynsz zapłacić, czy zarabiam na lokalu, czy nie. A przez niego otwarcie sklepu opóźnia się o te dwa cholerne tygodnie, bo bez wywietrzników Sanepid nie przyjmie lokalu, a bez zezwolenia Sanepidu nie mam co marzyć o koncesji, nie mówiąc już o tym, że jak już ją dostanę, to muszę czekać z zakupem towaru kolejny tydzień, bo tyle trwa uprawomocnienie się decyzji. Czyli tak jakby troszeczkę zależy mi na czasie, nieprawdaż, o czym mu niejednokrotnie wspominałam. Bardzo wątpię, żeby się przejął czymkolwiek, co mu napisałam, jak znam życie to pewnie ja jestem wariatka, bo wydzwaniam do niego co dwa dni, a on jest Bogu ducha winny, uczciwy facet. 

Na domiar mojej irytacji wpływa jeszcze fakt, że co jestem w tym lokalu, żeby posprzątać, zamontować szuflady, położyć kafelki (to akurat nie ja, ja ostatnio przykleiłam sobie na stałe uszczelkę do spodni, więc się nie param); to do drzwi się dobijają ludzie, przekonani, że otwarte. "Bo pisała pani, że od maja, a mamy prawie dziesiątego i jak to tak!" Nie chce mi się nawet tłumaczyć, że pisałam, że "od połowy maja", a dziesiątego żadną miarą nie jest połową maja. Chociaż oczywiście jest mi niezwykle miło, że ludzie szukają sklepu, że chcą kupować, no ale przecież nie będę im opowiadać całej tej historii o tym, dlaczego przez trzy kawałki plastiku i jednego debila otwarcie opóźnia się tak tragicznie (pardą maj frencz - KURWA MAĆ). Ludzi to nie obchodzi. Niestety również, zdarzają się tacy, którzy wręcz z tzw. "mordą" lecą, że oszukuję i nieprawdę piszę, i w ogóle jak mogę, wiedźma. Mam ogromną ochotę odpowiedzieć, że ja to oczywiście robię specjalnie. Nie dość, że bardzo mi zależy na tym, żeby ludzie o sklepie zapomnieli, to jeszcze pasjami kocham płacić czynsz za miejsce, na którym nie zarabiam. Pasjami. 

Cóż, po piątkowo-sobotniej ogólnomiejskiej akcji pt."Kondupieś wentylacyjny", znalazłam miłego pana, który ma to we wtorek wmontować, w dodatku nic nie musi zamawiać, bo takie wywietrzniki to nie jest organiczny szafran i są dość popularne. Oraz zrobi je w cenie 80zł, już z wliczonym montażem. Czyli, teges, gdzie byłeś, piękny rycerzu dwa tygodnie temu...? Oczywiście na razie to odpukać w niemalowane (we własny łeb nie mogę, gdyż rude farbowane...), bo po ostatnich doświadczeniach to niczego nie świętuję, póki nie mam tego na papierze. Albo, w tym wypadku, na oknie. 

Zastanawia mnie tylko to, dlaczego ludzie robią takie rzeczy? Po co kłamać, że się zamówiło, obiecywać, że się coś zrobi, co on na tym zyskuje? Nie byłoby po prostu łatwiej powiedzieć: "Pani, w dupie mam, nie chce mi się." Sprawa byłaby jasna, a ja już tydzień temu miałabym Sanepid z głowy. Ale nie, to lepiej wciskać ciemnotę, nie mniejszej ciemnocie zresztą, bo w zasadzie głupia to ja jednak jestem popisowo. Tak się zafiksowałam na tym, że specjalistów jak na lekarstwo, bo mi tak powiedziano, że zamiast szukać, uczepiłam się tego debila i obudziłam się z ręką w wentylacyjnym nocniku. Mam tylko nadzieję, że mnie to czegoś nauczy i męża tak nie będę szukać :D

sobota, 21 marca 2015

Włosy potargał wiatr oraz prawdziwa magia internetów.

Tak. Tytułem wprowadzenia do historii dnia wczorajszego - muszę opisać, jak dzisiaj ślicznie wyglądam. No dobra, to w ogóle nie ma żadnego związku z historią dnia wczorajszego, po prostu muszę się pochwalić, gdyż znowu jest pysznie. Po pierwsze - zapuszczam włosy. Na głowie. I jestem teraz w stadium preafro, kiedy włosie jest za krótkie, żeby je związać i za długie, żeby wyglądać jak jakakolwiek fryzura. Czeszę się, przysięgam na babunię nieboszczkę, czeszę się, ale i tak wyglądam jakbym do roboty szła przez wietrzne stepy, płynęła łupiną orzecha przez popędzane szkwałem oceany oraz prawdopodobnie pomieszkiwała pod mostem od co najmniej tygodnia. Mało tego. Obmyśliłam se wiosenny makijaż - czyli wykombinowałam, że będzie świeżo i pięknie, jak se popaćkam powieki jasnozielonym cieniem, dodam trochę brudnego złota i musnę fioletem. Na wypadek, gdybyście nie wiedzieli, to spieszę z bezcenną informacją, że są to również kolory, w jakich objawiają się siniaki. Wyglądam zatem jak ofiara przemocy domowej, z perłowym połyskiem, czyli w zasadzie makijaż niewiele zmienił, bo ja zwykle mam oczy "podkute szafirowym sińcem". Klawo.

A tera będzie o tym, że router. Poprzedni trochę skisł i komputer przestał go widzieć, więc nie było wifirifi. No i nie można było na kiblu grać na fonie w CandyCrasha, a to doprawdy niedopuszczalnym jest. Kupiłam nowy, ładny taki, trzyantenkowy, Pentagram Cerberów czy coś. Powpinałam wszyćkie kabelki, jak pokazali na obrazku i już na tym etapie się okazało, że producenci routera to muszą być zajebiści fachowcy, jako że kabelek dołączony do opakowania nie banglał ni cholery. Jak go wpięłam pod niebieską dziurę z napisem WAN, to mi mówiło, że kabelek od wana nie podpięty. A przeesz widzę, że podpięty. Kiedy użyłam starego kabla od poprzedniego routera, to naglewtem - podpięte wszystko. Dziwów to nie koniec. Jako typowy noob, wzięłam instrukcję w łapki i krok po kroku robiłam jak napisali. Nawet obrazki były, takie w rozdzielczości bardziej pasującej do IWatcha niż książeczki A6, gdzie się zresztą nie da zzoomować, ale jakby co, to były. No i przy tych obrazkach, w tejże książeczce każą wybrać serwer DHCP w opcjach, zahasłować ustrojstwo, żeby mi internetów obcy ludzie nie wynieśli w kieszeniach i już, ma śmigać jak stopińdziesiąt. HA! Otóż - nie. Zaczęłam więc majstrować po swojemu, metodą "klikaj we wszystko, coś musi zadziałać", wedle rozumowania, że przecież i tak mi komp nie wybuchnie w twarz, więc co się może najgorszego stać. Prawda...? Okazało się, po kilku próbach zwieńczonych nielichym wkurwem - że należało wybrać PPPOE zamiast DHCP (i nie, nie mam pojęcia, co oznaczają te skróty, ale brzmi fachowo, nieprawdaż...). Ani słowa o tym nie było ani w manualu książeczkowym ani takim wypasionym w pedeefie. W każdym razie - czarodziejskim sposobem - internety działają. No to, skoro już działały, to stwierdziłam, że se zmienię hasło, bo co mi będzie sąsiad doił internet i pakował w kartony do wysyłki na Madagaskar. Okazuje się, że jak zmienię hasło dostępu do wifirifi z domyślnego na własne - czynność ta zjada internet. Jak przywrócę na domyślne - działa. Nie mam pojęcia o co się tu rozchodzi, w każdym razie powiedziałam rodzinie, żeby nikt nic nie ruszał, nie dotykał i w ogóle nawet nie oddychał w kierunku routera, bo działa, więc nie spierdolcie tego. Nie do końca wiem, po cholerę produkować bezużyteczną instrukcję i kabelek, który nie działa z urządzeniem, dla którego został wyprodukowany oraz dlaczego zmiana hasła zżera internet, ale pal licho. Moja przemyślność i niepohamowana zdolność do grzebania w rzeczach, o których nie mam pojęcia, znowu zwyciężyła. Fala meksykańska, owacje na stojąco, kwiaty, wizyty w zakładach pracy, beatyfikacja w przyszłą środę.

wtorek, 3 lutego 2015

Krytyk nie śpi.

Tytułem wstępu: tym razem wysiliłam się na wpis edukacyjno-samopoznawczy, który nieuchronnie sprawi, że odsłonię nieco kurtynę, zasłaniającą bardzo mocno, choć niekoniecznie celowo, garnizon mojej mnie, zmuszając niektórych z was do chichotu niespecjalnie dobrze skrywanej wyższości tudzież do pełnych politowania kiwnięć głową. Stawiam na obydwa w różnym natężeniu, w zależności od tolerancji na grafomanię. Obalę tym samym posągowy i majestatyczny obraz siebie na piedestale, pokazując ludzką stronę mojej królewskości. Myhyhyhy. A tak na prawdę to nie. Poniższe rozważania są efektem wieczoru burzy myśli (ożenionym brzemiennie z butelką Rieslinga), konkludujące się w stwierdzeniu, że czegokolwiek nie napiszę, to wymsknie mi się ułamek obrazu siebie, zatem czemuż by nie pójść na całość, nie ułatwić ogarniętych obsesją (ha!) mojej osoby czytelników (double ha!) i nie podać im tego ułamku na srebrnej tacy z motywem winorośli, nieprawdaż...?


Wiele razy, podczas w większości przerażających prób autoanalizy własnej osobowości, która to czynność nie powinna być wykonywana na trzeźwo i prawdopodobnie również nie o trzeciej nad ranem, kiedy jakże nierealne w świetle dnia, drżące półcienie nocy oplatają myśli oleistą powłoką; konstatowałam następujące stwierdzenie, o nieco niepokojącym wydźwięku - mianowicie - schizofrenia dopadła mnie na dobre. Stwierdzenie to, niezwykle zabawne o trzeciej nad ranem, po trzecim kieliszku koniecznie słodkiego białego wina (rzeczonego Rieslinga, który jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, za którą jestem skłonna trochę polubić Szwabów), nabiera potwornie prawdziwego znaczenia wedle pierwszej po południu, kiedy zwlekając obolałe ciało z łóżka, potykam się o żałośnie pustą butelkę i spoglądam na fascynująco nieczytelne notatki z poprzedniej nocy. Na te biegnące wzdłuż, wszerz i w poprzek szeregi wypaczonych alkoholem słów, układających się w korowody myśli, które masochistycznie układam w zdania i którym się przypatruję z gorzkim uśmiechem, świadoma ile w nich głupiej prawdy, do której wstyd się przyznać. Jedną z moich wiekopomnych niechybnie teorii, którą moi przyszli biografowie będą skrupulatnie analizować, poświęcając na nią cztery całkowicie bzdurne rozdziały pracy habilitacyjnej; jest, że zakładając, że każdy człowiek ma przynajmniej dwie osobowości, nad rozróżnieniem różnorodności których nie zamierzam się rozwodzić (o teorii złych braci bliźniaków, lustrzanych odbić i wszystkich tych niespecjalnie zawoalowanych metafor o dualności świadomości/umysłu/duszy - jakby tego nie nazwać, napisano już koszmarne ilości zakurzonych tomów); należy przyjąć, że pisarz ma trzy podstawowe: Geniusz, Grafoman i Krytyk. W zależności zaś od stopnia zaawansowania schizofrenii można je oczywiście podzielić na podgrupy, uskuteczniając coś w rodzaju ewidencji ludności jednego umysłu, jakkolwiek w tym konkretnym poalkoholowym wywodzie, skupię się na jednym, tj. z konieczności na własnym, z uwagi na absolutny brak znajomości jakiegokolwiek innego. (Pragnę przy tym zauważyć, - a proszę starannie się przyjrzeć głębokości tejże myśli - że twierdzenia psychologów, psychiatrów i innych osób parających się poznawaniem tajników ludzkiego umysłu, choć nie wszystkie i nie do końca bezpodstawne i idiotyczne, mają jednak pewne cechy megalomańskich urojeń. Bezczelnością jest bowiem uznawanie jednej czy dwóch technik poznania cudzej jaźni za poprawne i skuteczne, skoro nie ma jednego pewnego podejścia, gwarantującego poznanie swojego własnego umysłu, który jest de facto jedynym, o którego poznaniu śmiemy mniemać.) Zatem - już nie tak paskudnie naukowo - udajmy się do historii właściwej.


Ponieważ robienie prania w jakiś dziwny sposób mnie uspokaja i relaksuje, strzeliłam sobie dwa pranka, jedno ciemne, drugie jasne. Tu powinna nastąpić seria dramatycznych i z palca wyssanych mikroanaliz psychologicznych, odnosząca segregację prania do symbolu porządkowania własnego życia oraz robienie prania jako metafory czystek emocjonalnych, natomiast fakt jest taki, że cierpiąc na nerwicę natręctw (ubrania muszą być na prawej stronie, skarpetki tylko i wyłącznie do pary oraz należy dolać odpowiednią ilość płynu do płukania - nie dwie nakrętki, ale też nie jedną, właściwie to takie dwie niepełne...), nienawidzę, kiedy ktoś robi za mnie pranie, więc jeśli zrobię to sama, zostanie zrobione jak należy. Wybrałam się z tym praniem na strych celem powieszenia go oraz, przy okazji, żeby znaleźć moją pracę licencjacką, którą moja mama tam wyniosła, jak większość rzeczy, które w ilościach hurtowych wróciły ze mną z Krakowa. Przekopanie się przez omszałe kurzem stosy pudeł z horrendalną ilością książek, kserówek, notatek oraz prawdziwie kolosalnym pakietem wspomnień, zajęło mi większą część popołudnia. Nie dlatego oczywiście, że był ich aż taki ogrom, ale głównie z powodu wrodzonego dziewczyńskiego roztkliwiania się nad każdą pierdołą, nad kolejną znalezioną notatką do samej siebie, nad jeszcze jednym zeszytem pełnym popełnionych z nudów wykładowych dialogów między mną, Jadzią i Baśką, pisemnych dowodów, że kiedyś nawet i tak nieuleczalna socjopatka jak ja, miała przyjaciół.

Niestety, jak widać na przykładzie ostatniego zdania, również podpełzł powoli, a potem bezceremonialnie rozsiadł się na starej kanapie - Grafoman. Błyskając bezczelnymi oczętami zza opadającej na oczy grzywki, patrzył na mnie, co jakiś czas znikając za powieszoną wzdłuż łączącej nas linii wzroku nogawką purpurowych spodni od piżamy. Przypatrywał mi się zachwycony, gdy kartkowałam obrzydliwie znajome notatniki, które w większości są zapisane tylko do połowy, bowiem Grafoman wierzy, że kiedy nie starcza mu weny na zakończenie opowieści, kupienie nowego zeszytu z ładną okładką, powinno rozwiązać problem braku artyzmu, a czasem i sensu w tekście. Na okładce najczęściej widnieje napisane bardzo dużymi literami imię i nazwisko, żeby nie było wątpliwości co do autora dzieła, zaraz obok kunsztownie wyrysowanej ramki, w której tkwi cytat, nawiązujący do aktualnego stanu ducha Grafomana. Oczywiście w znakomitej większości są to cytaty dotyczące tragicznej miłości, czyli praktycznie każdego wątłego ognika uczucia, które Grafoman rozdmuchuje do rozmiarów pożogi, która trawi całe dzieło, wypalając na rzecz urojonego afektu całkowity sens tekstu, pozostawiwszy jedynie zwęglone zgliszcza niekoniecznie całkiem idiotycznego pomysłu. Druga kategoria cytatów to ta dotycząca tworzenia i twórcy, którym Grafoman dumnie się mieni, a szczególnie mąk twórczych, których Grafoman doświadcza w dramatycznych ilościach, jakkolwiek nie przekłada się to zupełnie ani na jakość dzieła, ani na jego objętość. Należy jednak przyznać Grafomanowi jedno, że pomimo miałkości przemyśleń i rażącego braku warsztatu, epatuje niezniszczalnym entuzjazmem. Jest trochę jak zatrzymane w rozwoju dziecko, któremu, pomimo podjętych prób wytłumaczenia jak bardzo głupie jest wypływanie na otwarty ocean w łupinie orzecha, w dodatku pozbawionej żagla; nie zbywa na radości i chęci popłynięcia mimo wszystko.

W czasie gdy Grafoman buja się w najlepsze na trzeszczącej kanapie, naprzeciwko mnie, pod osamotnioną, tkwiącą w drucianej objemce żarówką, siada Krytyk. Krytyk wybrał sobie poplamiony białą farbą, rozklekotany zydel, na którym jest mu z pewnością cholernie niewygodnie, jako że zydel ma jedną nogę za krótką, zatem siedząc na nim należy albo podłożyć pod tę nogę książkę (ja zazwyczaj wybieram wybór wierszy Gałczyńskiego, bo on by się za to i tak nie obraził), albo - wzorem Krytyka - podjąć próbę uprawiania trudnej sztuki balansu na krzywonogim zydlu. Krytyk nie patrzy na mnie właściwie, zresztą siedzi pod samą żarówką, jawiąc mi się jako koścista, ciemna postać, z założonymi nogami i notatnikiem w dłoni, zatem i tak nie widzę jego twarzy, ale z błysku szkiełek w rogowych okularach mogę wywnioskować, że na mnie surowo zerka, kiedy przeglądam uwagi nakreślone na marginesach notatników. Są to oczywiście poprawki stylistyczne i rzeczowe, naniesione na tekst Grafomana, ale w znacznej mierze również i zjadliwe uwagi, przesądzające o idiotyczności pomysłu, tekstu i wykonania. Napisane szpiczastym, ostrym pismem kąśliwe półsłówka, ociekające sarkazmem dykteryjki o braku talentu, o kretyńskich skrótach myślowych i bezcelowości oddawania światu do czytania tak nieudolnie pomyślanych i intencjonalnie dziurawych tekstów. Krytyk z ironicznym uśmieszkiem podsuwa mi pod nos całe biblioteki napisane na temat, na który Grafoman z zapałem zabazgrolił dwie połówki notatników; wskazując na wzbudzające w Krytyku niemalże cielesny wstręt tzw. "porywanie się z motyką na księżyc". I siedzi na tym zydlu, skrzypiąc ciemnym piórem po ciemnym notatniku, usiłując dopaść ten znienawidzony przez niego talent i przekłuć go jednym ruchem pióra, przyszpilając martwe widmo do papieru.

I wtedy pojawia się Geniusz. Geniusz jest wyjątkowym, bo rzadkim gościem, zepchnięty nieraz w zupełne zapomnienie, przez nieustannie toczącą się walkę między Grafomanem a Krytykiem; jego krucha obecność sprawia, że niemal nieświadomie wstrzymuję oddech. Geniusz nie siada. Geniusz staje sobie nonszalancko przy otwartym strychowym okienku, poły ciemnego płaszcza powiewają na wietrze, połyskliwy cylinder kiwa się lekko, gdy Geniusz z właściwą sobie gracją skłania głowę, popijając nie wiadomo jakim cudem zdobytą, perfekcyjną czarną kawę z pięknej secesyjnej filiżanki. Jego obecność przynosi ten spokój ducha, o którym marzą poeci, przynosi harmonię, która nigdy nie trwa dłużej niż piękno momentu, niż chwila, w której się usiłuje pochwycić "teraz" w wiecznie ruchomym przejściu, w którym mija się przeszłość z przyszłością; przynosi wreszcie to spełnienie w pewności, że obrało się właściwą drogę. Uśmiecha się tylko lekko, obdarzając mnie jednym, pojedynczym, oczywiście wyjątkowo wnikliwym spojrzeniem, w którym jednak znajduję ślad lekkiego rozbawienia. I zanim zdążę go zapytać o cokolwiek, a trudność nie tkwi tu we właściwym pytaniu, ale w wielości właściwych pytań; Geniusz rozmywa się nieco, po czym znika, pozostawiając po sobie tylko delikatny aromat perfekcyjnej kawy.

Rozglądam się. Grafoman i Krytyk nie zauważyli rzecz jasna pojawienia się Geniusza, zbyt pochłonięci sobą. Ja sama poddaję się nieuchronnie następującej niepewności - czy nie był tylko momentem załamania światła, zakurzonym mirażem na zagraconym strychu. Wraz z przesunięciem cieni, zwiastującym zmierzch, nawet i tak niepokojąco namacalna postać Krytyka blednie, by rozmyć się zupełnie; po chwili i widmo Grafomana wtapia się w kształty niebieskiej folii, którą przykryta jest stara kanapa.

Jeśli Grafoman jest radośnie wiosłującym w łupinie orzecha przez ocean dzieckiem, tak Krytyk, którego łódź obarczona jest kłopotliwą ilością maszynerii, do których potrzeba mu monstrualnych objętościowo podręczników instrukcji obsługi; obciążona dla bezpieczeństwa tyloma kołami ratunkowymi, że niewiele jej brakuje do poduszkowca, nigdy nie wypływa z portu. Jeśli ta dwójka miałaby zbudować razem coś, co mogłoby gdziekolwiek dopłynąć, heroiczny ten wysiłek spełzłby na niczym. Galopujący entuzjazm Grafomana i wiecznie trzymanie go na wodzy przez Krytyka, sprawiłyby, że łódź rozerwałaby się od naporu przeciwstawnych natężeń. Jakkolwiek niemożliwym także jest wyrzucenie któregokolwiek za burtę. Bez dziecięcej gorliwości Grafomana, Krytyk nie miałby prawa bytu i nie byłoby tak w ogóle od czego zacząć, pozbawiwszy się Krytyka, niezdyscyplinowany Grafoman sam spłonąłby we własnej pożodze źle ukierunkowanych chęci. Tylko - tak ulotna, że niepewna własnego istnienia - obecność Geniusza, jest w stanie nadać temu wszystkiemu odpowiedni ładunek polotu, który pozwoli im wszystkim przepłynąć niezmierzalne w swych możliwościach oceany myśli.





Ot, taka bajeczka, wymyślona na strychu, wśród wodospadów kurzu, kaskad idei, nad rzeką wspomnień. Jako hołd dla Krytyka - nie będę litościwie publikować znalezionych na strychu wypocin, jako hołd dla Grafomana, poniżej znajdziecie stosowny cytat. Zaś jako hołd dla Geniusza, hmm... Oddam się poszukiwaniom perfekcyjnej filiżanki kawy. To brzmi najrealniej.
O Boże, o Wenus, o Merkury, patronie złodziei!
Użycz mi mały sklep z tabaką,
              lub którykolwiek daj zawód,
Byle nie tę przeklętą profesję pisarza,
              który musi się ciągle z własnym
                                                mózgiem porać.

                                   Ezra Pound (tł. H. Poświatowska)

poniedziałek, 2 lutego 2015

Dochtor EM mnie natchniewa.

Wszyscy wiedzą, że nie jest ze mną najlepiej i ja się sama do tego otwarcie przyznaję, no bo co się będę okłamywać i tak prawda wyjdzie na jaw. Ale ostatnio to już w ogóle jest niedobrze i to całkiem dosłownie, bo problemy są natury, hmm, hmm, gastrycznej. Więc cóż, jeśli nie pomagają miętowe herbatki, ziółka w różnych postaciach oraz głęboka wiara, że gorzka czekolada ma właściwości lecznicze - wypada udać się do przychodni. W przychodni rezyduje dochtor EM, który, zaznaczam, jest człowiekiem starszym ode mnie, ale nadal mocno miłym dla oka, nie mówiąc już o tym, że ma zwyczaj prawienia mi komplementów, prawdopodobnie odruchowo, ale i tak ładnie z jego strony. W ogóle taki trochę przypał, c'nie, że pan dochtor taki miły, taki przystojny, a ja mu muszę opisywać co mi w żołądku gnije, olaboga. Przy okazji, skoro już tam polazłam, to stwierdziłam, że zagadnę dochtora w kwestii mojego chronicznego zmęczenia, które zaczyna mnie mocno irytować. Śpię po 8-9 godzin dziennie, co dla niektórych jest szczytem marzeń i ambicji, a i tak jestem śmiertelnie zmęczona, pod koniec pracy jedyne o czym marzę to własna poduszka i zaczynam dochodzić do tego stanu zmęczenia, kiedy człowiek się czuje jakby wypił pół litra na pusty żołądek. Świat się kiwa sennie, nogi nie chcą nieść i się bełkoce nieskładnie, chociaż mógłby przysiąc, że chciał z sensem. Tzn., ja oczywiście zawsze bełkocę, ale pod koniec dnia jakby bardziej. Ad meritum - powiedziałam panu dochtorowi, że mnie to przeszkadza i bym chciała się przebadać na okoliczność krzywej cukrowej i hormonów tarczycy, tak dla czystej rozrywki. Pan dochtor EM zadał mi kilka pytań rozpoznawczo-badawczych i między innymi zapytał, czy nadwagę miałam zawsze, czy tak tylko ostatnio. Nadwagę. NADWAGĘ. Zaczęłam coś tam mruczeć, że nieeee, że ja to tak tylko troszkę ostatnio przytyłam, bo taka pracę mam siedzącą i w ogóle i raczej i wcale. Pokiwał głową, uśmiechnął się, przepisał skierowania. I teraz tak - oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że tak jakby troszkę mi się przytyło ostatnio, ale zawsze mi powtarzano, że pięć kilo w tą czy w tamtą, tego wcale nie widać i nie ma się co przejmować. No owszem, ale jeśli te pięć kilo się mnoży i to zwykle jednak w tą, a nie w tamtą i w dodatku, widać gołym okiem, że mam nadwagę, to oznacza, że naprawdę nie jest dobrze. Zaznaczam również, że pan dochtor nie widuje mnie na co dzień, żeby wiedzieć, jak wyglądam bez nadwagi, czyli jest ona oczywista. Teraz to już naprawdę OLABOGA, bo przeesz tak być nie może.

Zatem niniejszym chciałam oficjalnie i publicznie panu dochtorowi EM podziękować, bo nienachalnie i nawet dość taktownie mi uzmysłowił, że czas się wziąć za siebie. I nie, że od jutra. I że tylko tak troszkę, tylko pełną parą, bo zaniedbałam się niemożliwie i basta. Ponieważ uwielbiam się umartwiać, to postanowiłam, że będę się umartwiać braniem się za siebie na blogu. Bo wprawdzie czytam go głównie ja, Swieta i jeszcze kilka (stojących jeszcze za kurtyną tajemnicy) eg, to przynajmniej się zobowiążę wobec kogoś. Bo wobec siebie samej mi nie wychodzi ni du du.

Czas start.

czwartek, 29 stycznia 2015

Żeby nie było, że jestem gołosłowna.

Ku uciesze narodu, wrzucam fotki mojej nietuzinkowej urody. Zaznaczam, że nie obyło się bez poświęceń, gdyż aparat do selfie w moim telefonie ssie wyjątkowo mocno, więc robiłam fotedżki z rąsi metodą na czuja. Dzięki czemu dorobiłam się imponującej kolekcji około pięciu setek zdjęć własnego ucha oraz zbliżeń na paluchy, które zaplątały się w obiektyw. Nie wrzucam, gdyż już mam propozycje wernisażu (roboczy tytuł "Uszanki Swietłanki"), na razie nic mi ze zapłacą, ale za to będzie wino prawie całkiem za darmo i może nawet nie z kartonu. Chyba. Ale, ad meritum - macie zbliżenia na katastrofę brwiową lewą oraz prawą, oraz widok na obadwa oczy w pomalowaniu i brwi, także w pomalowaniu, chociaż nie widać. (Ze względu na chęć anonimowości, która mi pewnie średnio wyjdzie i za jakieś parę wpisów całkiem se dam spokój, bo introwertyczką jestem do czasu, a potem, jak zacznę gadać, to od razu o wszystkim; domalowałam sobie dezajnerskie różowe okulary - od razu widać, że hajsu jak lodu i codziennie się u mnie leje krupnik na słoninie.) Widać za to arystokratyczny odcień mojej cery, coś jakby lekko nadgniły zielony kartofel, co zawdzięczam regularnemu nie pokazywaniu się na słonku oraz dobrym genom. Na zdjęciu możecie zoczyć także moją bohaterską próbę patrzenia jednocześnie w obiektyw i w lustro, stąd niekiepski zez, całkiem za darmo, endżoj. Zez był w wersji fejsbuczanej, ale pokusiłam się o odpowiednie umiejscowienie zeza w jedynym zaawansowanym programie graficznym, który potrafię obsługiwać, czyli w pajntcie. Również endżoj. 

Mniej więcej dwie minuty po zrobieniu tego zdjęcia Swieta przejęła kontrolę i zajęła się poprawianiem mojego psujostwa. Kunsztownie dorysowane kredką brwi (kredka złamała się dwa razy, najwidoczniej w samoobronie, ale Swieta pszeesz nie takie rzeczy malowała), delikatne muśnięcie różem policzków oraz gustowna perłowa szminka (za którą robił cień do powiek w kremie, gdyż nie zaposiadałam odpowiedniego odcienia szminki) - i się wygląda wreszcie jak człowiek. Później doszło do nas ze Swietą, że moja bladość i anemiczność jest nie do zniesienia, więc zainwestowałyśmy w bronzer (pochodzenie nieznane, wygrzebany z czeluści szafki łazienkowej...) z brokatę i pojechałyśmy po całym licu. Od razu nam się robiło lepiej, kiedy kontrast między twarzą a szyją wzrastał wykładniczo w miarę ładowania coraz hojniejszej ilości kosmetyku, który pachniał lekko bagnem, znaczy się, pewnie był zdrowotny. Swieta zrobiła także odpowiedni do stylówy ryj w wydmę - "za biedna na botoks, to się wydmę" oraz poćwiczyłyśmy finezyjną pracę brwi w kontekście flirtu - i sami widzicie, że nie ma takiej katastrofy kosmetycznej, której Swieta nie da rady naprawić. Na większości foteczek ostrość ustawiona jest oczywiście na kafelki, a nie na pysk, gdyż tak właśnie się to robi i wszyscy moi znajomi fotografowie mogą sobie swoje głupie teorie wsadzić w buty. Z góry przepraszam za ąturaż, w sensie braku kanapy w tygrysa i dywanów w tle, najlepiej w liczbie co najmniej sześciu i najlepiej każdy w innym wzorze. Pochodzę z biednej rodziny i nie stać nas na dywany, nie mamy w domu ani jednego. Piniądz oraz dary w złocie na składkę dywanową, można słać na skrzynkę pocztową 512 w Chędożewie Grn., z dopiskiem "Dywany dla Swietłany". Z góry dziękuję.

 #mówciemiSwietłana #takbardzoja #brwiprzeznaczenia #zapomniałamnajebaćhasztagów!

Brew lewa, ta do połowy. Ta kropka na końcu brwi to pieprzyk jest, a nie pryszcz, żebyście se nie myśleli.

Brew prawa, letko łysiejąca, zaczynająca się zresztą dużo za późno. Jak wszystko w moim życiu.

Brwi malowane. Zez gratis. W wersji na świat też malowany.


Swieta v.1.0. Brwi uratowane!

Swieta Flirtownaja. Obczajajcie brwi i uczcie się.


Swieta v.2.0, wydanie drugie, poprawione.



Zmagań z wątpliwą urodą grafomański zapis.


Postanowiłam wczoraj wreszcie wprowadzić w czyn moje noworoczne obietnice, że będę o siebie bardziej dbać, nawet jak mi się cholernie nie będzie chciało. Wróciwszy z roboty, stanęłam więc przed lustrem i stwierdziłam, że najwyższy czas oporządzić moje malowniczo krzaczaste brwi, które są wprawdzie jasne, ale niebezpiecznie zbliżają się do scalenia w jedną. Wyjęłam zatem szablony do brwi (bo istnieje coś takiego, prawdopodobnie właśnie dla takich absolutnych i bezdyskusyjnych geniuszy, jak ja), przyłożyłam, odrysowałam. Działa to tak, że jak już się ma odrysowane, to trzeba się pozbyć włosków, które se dziko rosną poza tym, co wyznaczył szablon. Cztery włosy i milion łez w oczach później stwierdziłam, że się nie da, bo raz, że boli, a dwa, że leci mi krew, więc albo jestem idiotycznie wrażliwa, albo zwyczajnie tępa i nie umiem obsługiwać pęsety. Prawdopodobnie jedno i drugie - w różnym natężeniu, ale jednak ciągle - naraz. Przypomniałam sobie, że przecież kiedyś, podczas jednego z wcześniejszych zrywów dbania o się, które głównie się kończą na zakupach właśnie - nabyłam se trymer do brwi, taki mini, taki maciupci trymerek. Cała w skowronkach, że oto koniec cierpień, zaczęłam se trymować. W trakcie upiększania, kiedy brwi robiły mi się już uroczo cienkie, stwierdziłam, że u nasady takie jakieś dalej są krzaczaste, więc trzeba by także objętościowo je przyciąć. Cóż, biorąc pod uwagę fakt, że specjalnie se założyłam soczewki, żeby widzieć co robię oraz to, że użyłam szablonu, co by mieć wszystko równo - efekty były piorunujące. Otóż zdołałam sobie ogolić brwi. Jedną do połowy, a drugą od połowy. Jedna ma ładną, szeroką nasadę i zamiast się kunsztownie zwężać, kończy się dramatycznie na samym środku łuku brwiowego. Druga natomiast u nasady ma łysą dziurę, a dalej jest blond, więc jej nie widać i w zasadzie, to mam tylko po lewej, nad okiem taką smętną kępkę włosków, które ocalały. Jak można się domyślać, wyglądam wyjątkowo powabnie. Troszkę jak ruskie dywaniary przed porannym makijażem, kiedy to do swoich wygolonych brwi przykładają szklanki i rysują, a trochę jak pacjentka oddziału zamkniętego lokalnej świrowni, której oddziałowa (pozdro dla pani Barbary) zapomniała zabrać maszynki do golenia. Chwała bogom, że zdołałam sobie w miarę znośnie dorysować te brwi brązowym cieniem do powiek i jakoś to wszystko załagodzić, żebym nie wyglądała jak klasyczna Swietłana. Chciałam nawet se fotkę strzelić i wrzucić naoczny dowód, że pomówienia, jakobym miała nierówno, są najprawdziwszą prawdą, bo teraz to naprawdę mam nierówno, ale mój telefon nie zdzierżył i wyładował się podczas trzaskania mi selfie. Czyli ewidentny znak, że świat jeszcze nie jest na to gotowy. 


Na poprawę humoru chciałam sobie zrobić pyszny budyń waniliowy, więc do tego z torebki, dosypałam cukru z prawdziwą wanilią. Byłoby przepięknie, gdybym nie nalała mleka równo z garnkiem, gdyby mi nie wykipiało i gdybym nie przypaliła tego budyniu, ale przynajmniej szarosina, trochę malaryczna barwa, którą nadała budyniowi wanilia, wynagrodziła mi wszystkie trudy kucharzenia. Kotu bardzo smakowało. Oraz - nałożyłam sobie wczoraj maseczkę na pysk i zapomniałam jej wieczorem zmyć, więc dzisiaj jestem świńsko różowa na ryju. Przy tak intensywnym dbaniu o urodę, powinnam co rychlej się przeprowadzić do Krasnojarska, bo tu się będę mym pięknem za bardzo wyróżniać.

#mówciemiSwietłana #takbardzoja #brwiprzeznaczenia