czwartek, 23 października 2014

Update.

No i tak. Jak tak czytam, to, co nabazgroliłam do tej pory, to wychodzi, że przeczę sama sobie radośnie, bo najpierw twierdzę, że nie jestem jakaś taka, że bułkę przez bibułkę i ani mnie nie stać na buty do każdego looku, ani nie mam na to czasu i w ogóle to cenię se wygodę, a zaraz, w następnym poście napierdalam o kremowych bucikach cierpienia. No rozdwojenie jaźni co najmniej. Trzeba będzie dopisać kolejną kolorową tabletkę do tych, co już je mam. Niedługo se z nich ułożę Tablicę Mendelejewa.

Bawię się w sklep. Konkretnie to piwo sobie sprzedaję. Piwo, zaznaczam zawczasu, również może być burżujskie i ja właśnie takie sprzedaję - rzemieślnicze, warzone i chmielone tradycyjnie, z prawdziwego chmielu różnych odmian (chmiel, jak winogrona - ma odmiany, drogie dzieci, jest nawet kilka hodowanych tylko w Polsce); z małych, rodzinnych browarów, których jest więcej, niż człowiek sobie wyobraża. I oczywiście, ponieważ jestę burżuję, to właśnie głównie takie piwo u mnie się sprzedaje, chociaż mam też takie bardziej standardowe, po które przychodzą se panowie szlachta, czerwononosy i sinolicy, więc oczywiście awansowałam na Szefową i Kierowniczkę dwojga imion. Czasem mam piękne dni, kiedy mnie nie nachodzi PanŻul, ani debilni klienci, ani po prostu debile, a każdy kto przyjdzie jest miły i zawsze coś kupi, ptaszki świergolą, słonko opromienia, jest pięknie.

Niestety, jak się można domyślać, niewiele jest takich dni, bo jeszcze bym się przyzwyczaiła, a jak wiemy przyzwyczajenie matką gnuśności. Na ten przykład dzisiaj znowu przyjechała paleta z hurtowni - bo w obliczu niemania tzw. samochodu służbowego, zamawiam piwa na palecie, dostarczanej przez Pocztę Polską, wa ich mać. I oczywiście, za kuriera znowu robił ten kretyn z wąsem, bo przyjeżdża czasem taki drugi, brunet, taki milszy troszkę. Kretyn z wąsem stwierdził, że nie ma bata, żeby paleta przeszła przez drzwi i w ogóle to ja mam próg (na cały 1cm!!) i za żadnego wuja paleciak nie podniesie się na taką wysokość. No ja śmiem wątpić, gdyż to nie jest pierwsza paleta, która do mnie przyszła i jakoś wjeżdżają se na wypasie, bo akurat drzwi do sklepu są szerokie na dwa metry i każda paleta tam wjedzie, nawet ta duża; a to była paleta euro, czyli mniejsza taka. Pal licho rozmiary, mówię facetowi, że poprzednim razem pan Milszy Brunet jakoś wjechał, a paleta była o podobnej wadze, więc niech mi tu nie odburacza maniany, ale na darmo moje tłumaczenia. Niestety, sama się przecież za paleciaka nie złapię, więc mi ją kolo zostawił pod sklepem, świstek zabrał i pojechał, oburzon wielce. I mnie farfocel zostawił z półtonową paletą, samą w deszczu. No i teraz tak - nie zostawię przecież tego na zewnątrz, bo jak się tylko obrócę, to mi samo drewno z palety zostanie, a i to niekoniecznie. Wnoszenie po skrzynce też nie bardzo wchodzi w rachubę, bo raz - taka jedna skrzynka waży 18 kilo, niby nic, bagatela, na klatę wyciskam więcej, ale przeniesienie około 30 takich skrzynek już jakby trochę daje w kość, konkretnie tą kręgosłupową. Tym bardziej, że ja nie umiem nosić ciężkich rzeczy i dźwigam nie tym co trzeba (brat mi kiedyś tłumaczył, że się nie dźwiga kręgosłupem tylko barkami, albo odwrotnie, nie pamiętam...). A dwa, to przecież będę musiała co i rusz spuszczać paletę z oka. A już się tam kręcił jeden z drugim sęp (vultur żulerus), łypiąc pożądliwie na moje piwo; a sąsiadka z góry, pani starsza (dewotka i awanturnica, mocno stuknięta zresztą), zaczęła się kręcić koło palety z pytaniami typu "O, to można brać za darmo...?". Oczywiście, twoja mać, że można, przecież mi też wszystko z hurtowni za darmoszkę dają, bo mam śliczne oczy i ładnie śpiewam. No to wzięłam parasol, siadłam na palecie po turecku, zapaliłam papierosa i czekałam na mojego brata, po którego co rychlej zadzwoniłam, jak się okazało, że Książę Paletowy herbu Pocztowa Trąba nie wwiezie mi jej do środka. Deszcz zacina, wiatr wieje, a ja jaram goździkowego burżuja i dumam nad życiem, siedząc na jakichś sześciuset butelkach piwa. Dupsko mi, pomimo tak znakomitej izolacji, deczko odmarzło, ale na szczęście Najlepszy Brat Na Świecie przygalopował rączo, zakasał rękawy i zaczął po skrzyneczce tachać, a ja stałam na warcie, ćmiąc kolejne fajki. Kocham dostawy. Między innymi dlatego, że samo wniesienie tego do sklepu to jest taka finezyjna gra wstępna, a dopiero potem zaczyna się prawdziwe pierdolenie. Się z butelkami, cenówkami, ustawieniem, wprowadzeniem na kasę i próbą zmieszczenia ochnastu pierdyliardów skrzynek na zapleczu. Siłownię mam za darmo, podźwigałam se dzisiaj, że ho, ho, rzeźba porobiona jak nic. I jeszcze w międzyczasie przylazł jakiś frędzel z KokaKoli, czy ja bym nie chciała rozpocząć współpracy. Facet śmierdział sikami. Nie bardzo mam zaufanie do ludzi śmierdzących sikami.

Generalnie to się trochę boję, chociaż ciężko się przyznać. Nie mam na czynsz, a co dopiero na reklamę, czy inne fanaberie, typu np. nowe piwa w ofercie albo zmiana naklejek na szybach, bo te są ohydne. Zresztą, jakie mają być, jak je robił największy partacz w mieście, nic dziwnego, że są na odpierdol i zasłaniają cały sklep. Facet z rodzaju tych, co to mają firmę reklamową (oczywiście faktury są wystawiane przez kogoś z drugiego końca Polski, kogo w życiu na oczy - ani żadną inną część ciała - nie widziałam), grają na weselach, fotografują, tańczą, rzeźbią i stepują, a jak znam życie to pewnie też mają przedsiębiorstwo przewozowe i sprzedają garnki po domach. Taki człowiek-orkiestra spowinowacony z człowiekiem-kupą. Oczywiście, jak mu zlecałam te okna, to wszystko było cacy, dopiero później wylazło szydło z worka, a znajomi nagle se zaczęli przypominać, że słyszeli, żeby u niego nic nie robić, bo podobno za kolesiem smród się ciągnie pieruńsko. Ludzie to są jednak fantastyczni. Nikt jakoś przed zapłaceniem mu zaliczki, słówkiem nie pisnął, że to taki klocek. A że klocek gigantyczny, się okazało jak zaczęłam negować projekty graficzne - rodem z lat '90 - neonowy glow pod literami i tekstury z Worda. Prawie się obraził, jak mu powiedziałam, że mnie nie słucha i dlatego wszystkie projekty są do dupy. Jakoś doszliśmy do porozumienia, zapłaciłam zaliczkę, czekałam oczywiście jakieś trzy dni dłużej na klejenie tych okien, a jak przyniósł te wydruki to się oczywiście okazało, że wszystko nadal jest do dupy. Druk miał być na folii perforowanej, a on przyniósł mi wydruki na kompletnie nieprzeźroczystym tle, więc okna od środka są po prostu do połowy białe. Jak w szpitalu. Podesłałam mu przykładowe obrazy, które znalazłam na necie (takie ze znakiem wodnym, w niskiej rozdzielczości), żeby się zorientował, o co mi się rozchodzi. Nawet nie miał sam robić tych projektów, tylko znaleźć odpowiedni obraz w dobrej jakości. Więc rzecz jasna wydrukował dokładnie to, co mu wysłałam, w rozdzielczości odpowiedniej dla smartfona, a nie okna o powierzchni 4m2, więc przechodniów atakuje taka oczojebna pikseloza. Myślałam, że mnie szlag trafi na miejscu i w zaświaty taka wkurwiona pójdę. Co gorsza nie chciał oczywiście zwrócić mi zapłaconej zaliczki, bo przecież wydrukował. Nieważnie, że nie na tym, co chciałam i nie to, co chciałam. W ogóle, mógł mi nadrukować tam kopulujące króliczki albo fotki z ruskich portali społecznościowych, w sumie na to samo by wyszło. Nie chcę się tu zagłębiać w całość tego smrodu, dość powiedzieć, że okna, zamiast wyróżniać sklep na ulicy, kompletnie go zasłaniają i sprawiają, że jest ponury. A na dokładkę, ten krzywy ogór nawrzeszczał na moją mamę. Na mnie se może wrzeszczeć, nie to, że lubię, ale przynajmniej mam powód, żeby na niego też nawrzeszczeć, ale od mojej rodziny wara. Czasami żałuję, że nie umiem celnie rzucać nożami, na przykład w oczy. Powinnam pewnie też żałować, że to w naszym kraju jest nielegalne, ale jakoś bym to przeskoczyła. 


No tak se właśnie się bawię w sklep. Jak byłam mała, to uwielbiałam bawić się w sklep, nigdy wprawdzie nie miałam jakiegoś zestawu do zabawy, wzdychałam tylko do takich pięknych drewnianych straganików z drewnianymi warzywami i drewnianym mięsem, które było pokrojone i złożone w całość za pomocą magnesów, a można je było sprzedawać w częściach (!), z monetami z prawdziwego metalu w drewnianej kasie; które widziałam w niemieckich katalogach z zabawkami; ale wymyślałam sobie, że np. pracuję w papierniczym i sprzedawałam pinezki na sztuki. W tajemnicy Wam powiem, że rzeczywistość jest dużo bardziej.

środa, 18 czerwca 2014

Trzecia rano blues.

Jak widać posty można pisać, tylko po godzinie 3 w nocy. Wcześniej nie uchodzi zupełnie. Właśnie zoczyłam, że pierwszy post na moim blogu miał 4 odsłony, a drugi całe 5, więc szok i niedowierzanie, że takie tłumy walą! I - może to niepoważne jest, ale ja się cieszę z tego cholernie, bom anonimowa jak się tylko da, nikt nic o mnie nie wie, piszę sobie tak w ten Internet bez odzewu i jest pysznie. Przynajmniej na razie. Bo ja już kiedyś tak pisałam do ludzi, pisałam z odzewem niejednym i prawdę mówiąc stwierdzam, że ma delikatna kobieca psychika takich rarytasów jak forumowe shitstormy albo prywatne wycieczki skończonych buców - nie znosi dobrze. Powiedzmy oględnie. A wypisać się przecież muszę, bo mi pęknie żyłka na skroni, krew mię zaleje po brodę i w ogóle blizna będzie na ryju i będę wyglądać jak The Hound z Gry o Tron, a on nieciekawie skończył. Więc tego - se tak bazgrolę sama do siebie i się sama ze sobą chichram i gadam do siebie rączo. Oczywiście - niektórzy twierdzą, że takie atrakcje kwalifikują mnie do białego kaftanika i przytulnej sali o miękkich ścianach, ale ja uważam, że przynajmniej mogę se pogadać z kimś na poziomie, a poza tym biorę tabletki. Więc jakby co, to ja podam nr do mojej pani dochtór, która mię tymi tabletkami karmi, a ona już powie, czemu nie ma kaftanika. Jeszcze. Speaking of which - muszę się dzisiaj z nią na randkę umówić, za którą se zapłacę 100zł, a w zamian dostanę świstek na więcej tabletek. Uważam, że się opyla.

Machnęłam se paznokcie na krwistoczerwony kolorek, bo se umyśliłam, że będzie pasował do granatowej kiecki w białe groszki, zanabytej za 20 ziko na szmatach koło domu. Do tego biały kardigan, czerwony paseczek i kolczyki również rouge i proszę was, wyglądam jak przykładna żona i gospodyni domowa, lata 50 XXw., gdzieś z Missouri, kiedy tostery były wielkości lodówek i o wadze małego samochodu. I jeszcze bym se machła u stóp paznokcie też, gdybym nie miała paluszków plasterkami pozaklejanych, bo kremowe buciki, które mi to tej stylówy pasują, obcierają mnie sakramencko, kurwy jedne. Są prześliczne absolutnie i wyglądam w nich jak milijon zielonych i choć nie ukrywam, że cierpię w nich niezmiernie, to będę nosić, nawet jakbym se miała wszystkie palce okleić. Bym jebła foteczkę, ale po pierwsze primo - ni mom aparatu takiego, co by mnie uchwycił w pełnej krasie i pięknie mym całościowym, a po drugie primo - mija się to trochę z moim założeniem ultraanonimowości. W sumie mogę wrzucić fotkę z urżniętym łbem, choć koafiurę też se wymyśliłam piękną i rozterki mną takie właśnie egzystencjalne targają. Tak ubrana prześlicznie powędruję do pani dentystki, która musi mi obejrzeć jamę gębową dokładnie, bo coś mi chyba z pyska ostatnio wypadło i mam obrzydliwe przypuszczenie, że to była plomba, bo mam jakiś taki uszczerbek w zębie, o który sobie kaleczę język, bo ciągle to muszę macać tym językiem, oczywiście. Przy czem powinnam też se wyrwać ósemkę moją ostatnią i do cna już zgłupieć, bo w związku z rozpoczęciem pracy w lipcu nie będę miała potem czasu na takie przyjemności jak operacyjne usuwanie zębów mądrości, nieprawdaż. Podejrzewam, że pani dentystka, które se właśnie założyła nowy gabinet, będzie miała ceny takie mniej-więcej ojapierdolęczyichpoebao, ale raz się żyje i zęby ma się jedne.

Z nowości - się podobno okazuje, że naukowcy odkryli, że koty faktycznie rozumieją, co się do nich mówi, ale decydują się to ignorować. No jestę naukowcę normalnie, szkoda, że sama wcześniej tego nie opublikowałam, Nobel murowany, a potem szmal, dziwki i koks. Ja to się jednak nie umiem w życiu ustawić wcale, nic a nic. Dziewictwo też oddałam za darmo, z tzw. miłości, zamiast się sprzedać za gruby szmal i nie głodować na studiach w Krakowie, ale żyć jak pączek w maśle w takim np. Paryżu albo innym Lądynie. No młode i głupie, normalnie. A propos kotów - odkryłam także, że kiedy się memu cudownemu zwierzu postawi miskę z żarciem nie na przeznaczonej do tego ślicznej tacce na podłodze, tylko na np. schodach, parapecie czy w zlewie, to futrzak żre jakby mu za to płacili, choćby nie chciał nawet wąchać, jak stało w normalnym miejscu. Wyszło mi, że chyba mu się popierniczyło i myśli, że se upolował. Anyway - żre, więc ja nie mam pytań. Chociaż nie, w sumie jedno mam - dlaczego producent trawki szybkorosnącej dla kotów myśli, że to jest dobry pomysł, żeby to coś, na czym rośnie zielone, taka mieszanka trocin i filtrów od papierosów, waliło jak  dwutygodniowy nieboszczyk w klimacie karaibskim, hę...? Jezu, nie wiedziałam, co tak jebie w pokoju, podejrzewałam, że mi pod biblioteczką zdechło zwierzę wielkości konia co najmniej, a to ta skrzyneczka plastikowa niepozorna tak daje, że jakby jednak ten koń pod biblioteczką leżał, to aż by wziął zmartwychwstał, tylko po to, żeby uciec na swych kopytkach jak najdalej od tego smrodu. Wyniosłam na strych, niech tam śmierdzi. Teraz noszę kota na górę, żeby go nakarmić trawką, od której on dostaje głupawki, jak faceci przy cyckach. No jest pięknie jednak.

Jutro mam maraton po lekarzach, chwała bogom, że akurat wiem w co się ubrać i będę piękna, choć oplastrowana i cierpiąca. Po przeczytaniu artykułu w WO nt. Sary, podjęłam wiekopomna decyzję, że nie będę umartwiać się bardziej niż to potrzebne i postanowiłam polubić swoje ciało, ze wszystkimi wałeczkami, pryszczami, włosami, co się nie chcą układać i paznokciami, co się łamią. Challenge accepted, chociaż niekoniecznie wierzę, że mię się taki humor utrzyma na długo, ale zamierzam próbować. No bo, do cholery, skoro ona może taka piękna się czuć i błyszczeć, kiedy jeździ na wózku, to jest wstyd i poruta, że ja robię jakieś chryje i panikuję, kiedy mi troszkę brzuch widać w jakiejś kiecce obcisłej. No kurwa, halo.

I to znowu będzie otagowane jako opiłki drobne, choć moje ostatnie postanowienie do drobnych nie należy. Tylko na razie nie mam weny jakoś na większe opiłki. Jak mi strach przed pisaniem  większych opiłkach przejdzie, to pomyślimy. A na razie howgh.

niedziela, 1 czerwca 2014

Ciągi myślowe vol.1.

Jakże pięknie minęła mi niedziela, wreszcie się dorwałam do gotowania i strzeliłam boski rosół, który był po prostu idealny, bo ja mam tendencję do rozwadniania zup, a dzisiaj rosołek mi wyszedł cymesik. Być może tez dlatego, że w Kauflandzie dostałam czegoś w rodzaju zaćmienia umysłowego spowodowanego widokiem truskawek (9 zeta za kilo jednakowoż, to jest cena barbarzyńska) i zamiast natki pietruszki kupiłam lubczyk, bo podobny. I się zadumałam, czy mam to zielsko dodawać czy nie, bo o lubczyku wiem tyle, że jakieś staropolskie napary miłosne się z tego warzy, ale żeby rosół...? Stwierdziłam, że wsio ryba i tak zjedzą i władowałam cały pęczek. Jak się okazuje - był to wyśmienity wręcz pomysł, bo zupa pachnie tak, że dosłownie stałam nad tym garem i się sztachałam oparami; co rzecz jasna zaowocowało popatrzeniem sobie nozdrzy gorącą parą, ale czegóż się nie robi dla sztuki, nieprawdaż... I makaronu nie rozgotowałam nawet, taki wyszedł sprężysty i smaczny, normalnie przerwa w kucharzeniu dobrze mi robi. Na drugie rąbnęłam schabowe i kaszę gryczaną z marchewką zasmażaną. Najlepszy Brat Na Świecie orzekł, że dawno mi się tak dobre mięsiwo nie udało. No ja myślę, cholera, cztery godziny w kuchni stałam. Gros z tego oczywiście zajęły mi bułeczki drożdżowe, które wymyśliłam na deser, a do których lunęłam chyba trochę za dużo spirytusu. W przepisie był rum, ale rumu nie ma, a spirytus, oczywiście tylko do gotowania, jest, to wlałam na pałę trzy łyżki i ciasto gorzkawe się zrobiło; szczęśliwie w piekarniku wyparowało w cholerę i nawet całkiem całkiem w smaku wyszło. Bułeczki nazywają się "bogatki" i ja nie wiem, gdzie ta ich bogatość, bo szału nie robią i nawet bakalii nie ma, no chyba że te alkoholowe opary jakoś mają ubogacać. To jak tak, to ja rozumiem.

Jutro mam wstać koło 10 (ahahaha, już jasne, widzę to moim trzecim okiem umysłu, jak ta lala świeża wstanę, ahahaha...), bo muszę znowu pozałatwiać masę spraw takich jak wybieranie farby, nowy licznik wody, nowy licznik gazu, pieczątka, oklejenie kasetonu (nie wiem jeszcze za bardzo czym, bo projektu nie ma!!), założenie konta w banku i zakup sandałów. To ostatnie, wbrew pozorom, cholernie mnie męczy i prześladuje, bo od tygodnia szukam sandałów i mnie szlag trafia. Potrzebne mi są takie, w których jest wygodnie bardzo, a przy tym stopa nie wygląda jak zakuta w jakieś kopyto ortopedyczne. Czyli wygodne, ale nie sportowe, bo w takich to się ma człapy jak Żabcia Rechotka. I wkładkę wewnętrzną muszą mieć taką, żeby mi się stópcie nie odparzały i żeby pięta była lekko wyżej niż palce, bo kręgosłup się wtedy mniej męczy i w ogóle najlepiej, żeby nie kosztowały 500 zeta. A w sklepach - zwłaszcza internetowych - są sandały do sesji zdjęciowych, czyli takie na cieniuteńkiej podeszwie z dwoma sznureczkami mocującymi podeszwę do stopy, w których można chodzić góra dwie godziny, bo potem bolą nogi i które zresztą mają mniej-więcej taką właśnie trwałość - ze dwa miesiące może wytrzymają. Albo z kolei - ultrabrzydkie sandały zapinane na rzepy, w których nie chciałam chodzić mając lat 14, to i teraz nie zamierzam. Jak już wreszcie znalazłam takie, które odpowiadają moim parametrom wszelakim - to nie ma mojego rozmiaru. Oczywiście, wa mać, że nie ma. To nie o to chodzi, że jestem jakaś niebotycznie wybredna (tylko ociupinkę...), ale zwyczajnie nie mam pieniędzy i czasu, żeby kupować sobie sandałki wizytowe, wyjściowe, do takiego looku, do innego looku, a te nie pasują, a te niewygodne, za to śliczne. Wierzcie mi, że jak będę już miała taki szmal, to się nie będę pierniczyła, tylko kupię wszystkie, które mi się podobają i nawet mnie nie będzie obchodziło, że stopy odparzone - w końcu będą mnie w lektyce pozłacanej nosić, więc co mi tam. Ale na razie muszę wybrać wersję optymalną, co jak się okazuje nie jest wcale takie proste. Muszę się zatem przejść po mieście, zobaczyć co i po ile i omijać szerokim łukiem sklepy z gównianym chińskim obuwiem, robionym ze starych opon i plastiku z lat '70. No bo sory batory, ale jak para baletek kosztuje 19,99 i jest to cena normalna, a nie promocyjna, to wg mnie coś z tymi baletkami jest mocno nie halo.

Tak czy owak - pomijając zakup sandałów, czego pewnie i tak nie zdążę zrobić, to mam jutro do załatwienia wuj spraw. Więc idę lulać, jakże wcześnie. Znowu.

czwartek, 29 maja 2014

Tak wyszło, że przedmowa.

Miał być ekstraegzaltowany rozkmin na temat blogowania w ogóle, plusy minusy, dlaczego warto i dlaczego lepiej se dać spokój i w ogóle popis erudycji, elokwencji i różnych takich trudnych słów bez liku. Ale nie będzie. Z przyczyn, że ponieważ - przeczytałam wersję roboczą i azaliż stwierdziłam, że gówno przestraszne i jak ja w ogóle mogłam spłodzić taki syf w odmętach umysłu. Generalnie - nie takie syfy w tychże odmętach powstawały, więc niby tragedii nie ma, ale i tak wstyd. Poza tym, fakty są takie, że jak się znam, to na rozkminach się kończy. Myślę, za dużo oczywiście, rozpatruję, rozprawiam i wymyślam se problemy, których w zasadzie nie ma, ale mogły by być, więc ojesu, a potem już jestem tak zmęczona tym dzieleniem włosa na szesnaścioro (bo ja jestem w tym dzieleniu level, a nawet dwa wyżej od innych rozdzielaczy), że idę spać, śnią mi się głupoty, wstaję o 16 i znowu myślę. Toteż rozkminu, jak na razie, nie będzie. Bene.

Za to będzie bajka o moim fascynującym życiu, a w niej m.in. - zastanawianie się nad tym, dlaczego chce mi się sikać co kwadrans, chociaż nie mam żadnego syfa, nie zmarzło mi dupsko i nie pijam kawy...? Oczywiście powinnam nasiusiać do sterylnego słoiczka, podpisać wyrób własny i zanieść do raboratorium, żeby mi powiedzieli co mi się po pęcherzu pęta, ale coś nie za bardzo widzę taki scenariusz, z powodu azaliż - moje burżuazyjne wstawanie po 16 uniemożliwia mi zastanie w raboratorium jakiejś życzliwej duszy, bo oni tam w służbie zdrowia to raczej rankiem pracują, nie wiedzieć czemu. Byłoby zajebiście, jakby tak ktoś otworzył taki punkt dla ludzi dotkniętych popierdoleniem, dla których zwleczenie się z wyra przed południem jest awykonalne. I w tymże punkcie, miła pani, także prowadząca nocny tryb życia, załatwi wszystko, co trzeba - i siku do badania przyjmie, i złoży wniosek do wodociągów o nowy licznik, i konto w banku założy; no omnipotencja w jednym okienku. Czyż nie byłoby to cudowne, hmm?

A tymczasem, borem lasem, jutro się muszę objawić w majestacie świadomości, tak wedle południa, poleźć do lokalu, gdzie jest jeszcze remont, dobrać farbę do ścian i zaordynować, żeby naoliwili kraty przy wejściu od zaplecza, bo chyba przy dostawach będę je łomem otwierać, a do zamknięcia ani chybi będą potrzebne jakieś woły pociągowe. W ogóle muszę kupić nową kłódkę, taką porządną, tylko powinnam zmierzyć otwór w klamrze do bramy, bo jak siebie znam, to będę chciała kupić najporządniejszą, więc kupię za dużą i wtedy to se tę kłódkę będę mogła w swoje otworki wsadzić i spiąć na amen, nie żeby to w ogóle jakkolwiek przeszkadzało w moim pożyciu płciowym. Podejrzewam nawet, że zakładanie kłódki na dupę to byłoby najbardziej emocjonujące seksualnie doznanie ostatnich tygodni. Ale, porzucając fantazje -  będzie supcio, jakby się udało kupić kłódkę na szyfr, bo istnieje możliwość, że zgubię klucz, a przezorny zawsze zabezpieczony, nieprawdaż. A także - powinnam się udać do banku, założyć konto na firmę, bo wtedy być może pani przekochana księgowa się nie zesra ze szczęścia, jak zobaczy wszystkie faktury wystawiane jednak na firmę, a nie na osobę fizyczną. I muszę zrobić se wreszcie pieczątkę fachową, z regonem i innymi szczęśliwymi numerkami. A jak już se zrobię, to watch out bitches, idymy na zakupy.




Jakkolwiek to wszystko oczywiście przy szczęśliwym założeniu, że zaraz pójdę spać, bo mam pojebane z tym spaniem fest i zaczyna mnie to powoli wkurzać. Nie gotowałam chyba od tygodnia, bo jak wreszcie wstanę, to rodzina ma już dawno se coś sama upichciła, bo ileż można czekać, nie? I mi ich szkoda, bo żrą jakiś chleb w jajku czy inne parówki, a nie normalnie zupę jakąś czy nawet schabowego z mizerią. No wstyd i poruta, normalnie skandal na trzy powiaty.

A tak w ogóle - przeglądam ci ja strony z odzieżą, czyli jak to nazywa Najlepszy Brat Na Świecie - masturbuję się przy babskim porno, bo muszę se kupić piżamkę z rodzaju tych optymalnych. Czyli - ma być 100% bawełny, bo jak jest nawet śladowa ilość poliestru, to mi się me boskie ciało poci w nocy i mam dyskomfort duchowo-fizyczny, znaczy się cuchnę zdechłymi fiołkami i mi z tym źle, bo zwykle to pachnę jako ta truskaweczka przecudnie. Poza tym - najlepiej, żeby to była koszulka nocna, bo nienawykłam spać w spodniach, ma być taka za dupę najidealniej, cobym nie świeciła pośladem co rano, ma mieć długi rękaw, albo chociaż 3/4, bo mi ramiona marzną i boli potem, a mi musi być wygodnie podczas spania, bo sen lekki mam jak pierdnięcie motyla i mnie wszystko wnerwia. No. I wychodzi, że byłoby lepiej, jakbym sypiała nago, bo mniej ceregieli i ja się z tym oczywiście zgadzam, tylko że jeszcze upałów nie ma i będę marzła jak bumcykcyk. Tak. Toteż zwiedzam te strony sklepów internetowych, bo na internetach taniej i w dodatku nie trzeba z domu wychodzić, poza tym mają otwarte w godzinach nocnych. I się irytuję, bo dlaczegóż twórco strony jebłeś tam tyle automatycznych linków, które się otwierają w takich małych okienkach po najechaniu i mnie trafia jasna cholera i niczego zobaczyć nie mogę, bo mi ciągle coś wyskakuje i blokuje obrazki? No? Czemu?

No. Bóle egzystencjalne na dzisiejszy wieczór wypisane, czas na czyny odważne i heroiczne, tj. próbę pójścia spać. Aloha.

P.S. Oczywista, nie są to te bóle, które mję w istocie bolą. Albowiem skonstatowałam niniejszym dzisiaj, że głównym motorem mojego kruchego jestestwa jest strach i mnie to przeraziło, och haha, ironio. Ale to akurat jest temat na rozkmin, a ja mózgu do tego dzisiaj nie mam nidudu.