czwartek, 23 października 2014

Update.

No i tak. Jak tak czytam, to, co nabazgroliłam do tej pory, to wychodzi, że przeczę sama sobie radośnie, bo najpierw twierdzę, że nie jestem jakaś taka, że bułkę przez bibułkę i ani mnie nie stać na buty do każdego looku, ani nie mam na to czasu i w ogóle to cenię se wygodę, a zaraz, w następnym poście napierdalam o kremowych bucikach cierpienia. No rozdwojenie jaźni co najmniej. Trzeba będzie dopisać kolejną kolorową tabletkę do tych, co już je mam. Niedługo se z nich ułożę Tablicę Mendelejewa.

Bawię się w sklep. Konkretnie to piwo sobie sprzedaję. Piwo, zaznaczam zawczasu, również może być burżujskie i ja właśnie takie sprzedaję - rzemieślnicze, warzone i chmielone tradycyjnie, z prawdziwego chmielu różnych odmian (chmiel, jak winogrona - ma odmiany, drogie dzieci, jest nawet kilka hodowanych tylko w Polsce); z małych, rodzinnych browarów, których jest więcej, niż człowiek sobie wyobraża. I oczywiście, ponieważ jestę burżuję, to właśnie głównie takie piwo u mnie się sprzedaje, chociaż mam też takie bardziej standardowe, po które przychodzą se panowie szlachta, czerwononosy i sinolicy, więc oczywiście awansowałam na Szefową i Kierowniczkę dwojga imion. Czasem mam piękne dni, kiedy mnie nie nachodzi PanŻul, ani debilni klienci, ani po prostu debile, a każdy kto przyjdzie jest miły i zawsze coś kupi, ptaszki świergolą, słonko opromienia, jest pięknie.

Niestety, jak się można domyślać, niewiele jest takich dni, bo jeszcze bym się przyzwyczaiła, a jak wiemy przyzwyczajenie matką gnuśności. Na ten przykład dzisiaj znowu przyjechała paleta z hurtowni - bo w obliczu niemania tzw. samochodu służbowego, zamawiam piwa na palecie, dostarczanej przez Pocztę Polską, wa ich mać. I oczywiście, za kuriera znowu robił ten kretyn z wąsem, bo przyjeżdża czasem taki drugi, brunet, taki milszy troszkę. Kretyn z wąsem stwierdził, że nie ma bata, żeby paleta przeszła przez drzwi i w ogóle to ja mam próg (na cały 1cm!!) i za żadnego wuja paleciak nie podniesie się na taką wysokość. No ja śmiem wątpić, gdyż to nie jest pierwsza paleta, która do mnie przyszła i jakoś wjeżdżają se na wypasie, bo akurat drzwi do sklepu są szerokie na dwa metry i każda paleta tam wjedzie, nawet ta duża; a to była paleta euro, czyli mniejsza taka. Pal licho rozmiary, mówię facetowi, że poprzednim razem pan Milszy Brunet jakoś wjechał, a paleta była o podobnej wadze, więc niech mi tu nie odburacza maniany, ale na darmo moje tłumaczenia. Niestety, sama się przecież za paleciaka nie złapię, więc mi ją kolo zostawił pod sklepem, świstek zabrał i pojechał, oburzon wielce. I mnie farfocel zostawił z półtonową paletą, samą w deszczu. No i teraz tak - nie zostawię przecież tego na zewnątrz, bo jak się tylko obrócę, to mi samo drewno z palety zostanie, a i to niekoniecznie. Wnoszenie po skrzynce też nie bardzo wchodzi w rachubę, bo raz - taka jedna skrzynka waży 18 kilo, niby nic, bagatela, na klatę wyciskam więcej, ale przeniesienie około 30 takich skrzynek już jakby trochę daje w kość, konkretnie tą kręgosłupową. Tym bardziej, że ja nie umiem nosić ciężkich rzeczy i dźwigam nie tym co trzeba (brat mi kiedyś tłumaczył, że się nie dźwiga kręgosłupem tylko barkami, albo odwrotnie, nie pamiętam...). A dwa, to przecież będę musiała co i rusz spuszczać paletę z oka. A już się tam kręcił jeden z drugim sęp (vultur żulerus), łypiąc pożądliwie na moje piwo; a sąsiadka z góry, pani starsza (dewotka i awanturnica, mocno stuknięta zresztą), zaczęła się kręcić koło palety z pytaniami typu "O, to można brać za darmo...?". Oczywiście, twoja mać, że można, przecież mi też wszystko z hurtowni za darmoszkę dają, bo mam śliczne oczy i ładnie śpiewam. No to wzięłam parasol, siadłam na palecie po turecku, zapaliłam papierosa i czekałam na mojego brata, po którego co rychlej zadzwoniłam, jak się okazało, że Książę Paletowy herbu Pocztowa Trąba nie wwiezie mi jej do środka. Deszcz zacina, wiatr wieje, a ja jaram goździkowego burżuja i dumam nad życiem, siedząc na jakichś sześciuset butelkach piwa. Dupsko mi, pomimo tak znakomitej izolacji, deczko odmarzło, ale na szczęście Najlepszy Brat Na Świecie przygalopował rączo, zakasał rękawy i zaczął po skrzyneczce tachać, a ja stałam na warcie, ćmiąc kolejne fajki. Kocham dostawy. Między innymi dlatego, że samo wniesienie tego do sklepu to jest taka finezyjna gra wstępna, a dopiero potem zaczyna się prawdziwe pierdolenie. Się z butelkami, cenówkami, ustawieniem, wprowadzeniem na kasę i próbą zmieszczenia ochnastu pierdyliardów skrzynek na zapleczu. Siłownię mam za darmo, podźwigałam se dzisiaj, że ho, ho, rzeźba porobiona jak nic. I jeszcze w międzyczasie przylazł jakiś frędzel z KokaKoli, czy ja bym nie chciała rozpocząć współpracy. Facet śmierdział sikami. Nie bardzo mam zaufanie do ludzi śmierdzących sikami.

Generalnie to się trochę boję, chociaż ciężko się przyznać. Nie mam na czynsz, a co dopiero na reklamę, czy inne fanaberie, typu np. nowe piwa w ofercie albo zmiana naklejek na szybach, bo te są ohydne. Zresztą, jakie mają być, jak je robił największy partacz w mieście, nic dziwnego, że są na odpierdol i zasłaniają cały sklep. Facet z rodzaju tych, co to mają firmę reklamową (oczywiście faktury są wystawiane przez kogoś z drugiego końca Polski, kogo w życiu na oczy - ani żadną inną część ciała - nie widziałam), grają na weselach, fotografują, tańczą, rzeźbią i stepują, a jak znam życie to pewnie też mają przedsiębiorstwo przewozowe i sprzedają garnki po domach. Taki człowiek-orkiestra spowinowacony z człowiekiem-kupą. Oczywiście, jak mu zlecałam te okna, to wszystko było cacy, dopiero później wylazło szydło z worka, a znajomi nagle se zaczęli przypominać, że słyszeli, żeby u niego nic nie robić, bo podobno za kolesiem smród się ciągnie pieruńsko. Ludzie to są jednak fantastyczni. Nikt jakoś przed zapłaceniem mu zaliczki, słówkiem nie pisnął, że to taki klocek. A że klocek gigantyczny, się okazało jak zaczęłam negować projekty graficzne - rodem z lat '90 - neonowy glow pod literami i tekstury z Worda. Prawie się obraził, jak mu powiedziałam, że mnie nie słucha i dlatego wszystkie projekty są do dupy. Jakoś doszliśmy do porozumienia, zapłaciłam zaliczkę, czekałam oczywiście jakieś trzy dni dłużej na klejenie tych okien, a jak przyniósł te wydruki to się oczywiście okazało, że wszystko nadal jest do dupy. Druk miał być na folii perforowanej, a on przyniósł mi wydruki na kompletnie nieprzeźroczystym tle, więc okna od środka są po prostu do połowy białe. Jak w szpitalu. Podesłałam mu przykładowe obrazy, które znalazłam na necie (takie ze znakiem wodnym, w niskiej rozdzielczości), żeby się zorientował, o co mi się rozchodzi. Nawet nie miał sam robić tych projektów, tylko znaleźć odpowiedni obraz w dobrej jakości. Więc rzecz jasna wydrukował dokładnie to, co mu wysłałam, w rozdzielczości odpowiedniej dla smartfona, a nie okna o powierzchni 4m2, więc przechodniów atakuje taka oczojebna pikseloza. Myślałam, że mnie szlag trafi na miejscu i w zaświaty taka wkurwiona pójdę. Co gorsza nie chciał oczywiście zwrócić mi zapłaconej zaliczki, bo przecież wydrukował. Nieważnie, że nie na tym, co chciałam i nie to, co chciałam. W ogóle, mógł mi nadrukować tam kopulujące króliczki albo fotki z ruskich portali społecznościowych, w sumie na to samo by wyszło. Nie chcę się tu zagłębiać w całość tego smrodu, dość powiedzieć, że okna, zamiast wyróżniać sklep na ulicy, kompletnie go zasłaniają i sprawiają, że jest ponury. A na dokładkę, ten krzywy ogór nawrzeszczał na moją mamę. Na mnie se może wrzeszczeć, nie to, że lubię, ale przynajmniej mam powód, żeby na niego też nawrzeszczeć, ale od mojej rodziny wara. Czasami żałuję, że nie umiem celnie rzucać nożami, na przykład w oczy. Powinnam pewnie też żałować, że to w naszym kraju jest nielegalne, ale jakoś bym to przeskoczyła. 


No tak se właśnie się bawię w sklep. Jak byłam mała, to uwielbiałam bawić się w sklep, nigdy wprawdzie nie miałam jakiegoś zestawu do zabawy, wzdychałam tylko do takich pięknych drewnianych straganików z drewnianymi warzywami i drewnianym mięsem, które było pokrojone i złożone w całość za pomocą magnesów, a można je było sprzedawać w częściach (!), z monetami z prawdziwego metalu w drewnianej kasie; które widziałam w niemieckich katalogach z zabawkami; ale wymyślałam sobie, że np. pracuję w papierniczym i sprzedawałam pinezki na sztuki. W tajemnicy Wam powiem, że rzeczywistość jest dużo bardziej.