niedziela, 1 czerwca 2014

Ciągi myślowe vol.1.

Jakże pięknie minęła mi niedziela, wreszcie się dorwałam do gotowania i strzeliłam boski rosół, który był po prostu idealny, bo ja mam tendencję do rozwadniania zup, a dzisiaj rosołek mi wyszedł cymesik. Być może tez dlatego, że w Kauflandzie dostałam czegoś w rodzaju zaćmienia umysłowego spowodowanego widokiem truskawek (9 zeta za kilo jednakowoż, to jest cena barbarzyńska) i zamiast natki pietruszki kupiłam lubczyk, bo podobny. I się zadumałam, czy mam to zielsko dodawać czy nie, bo o lubczyku wiem tyle, że jakieś staropolskie napary miłosne się z tego warzy, ale żeby rosół...? Stwierdziłam, że wsio ryba i tak zjedzą i władowałam cały pęczek. Jak się okazuje - był to wyśmienity wręcz pomysł, bo zupa pachnie tak, że dosłownie stałam nad tym garem i się sztachałam oparami; co rzecz jasna zaowocowało popatrzeniem sobie nozdrzy gorącą parą, ale czegóż się nie robi dla sztuki, nieprawdaż... I makaronu nie rozgotowałam nawet, taki wyszedł sprężysty i smaczny, normalnie przerwa w kucharzeniu dobrze mi robi. Na drugie rąbnęłam schabowe i kaszę gryczaną z marchewką zasmażaną. Najlepszy Brat Na Świecie orzekł, że dawno mi się tak dobre mięsiwo nie udało. No ja myślę, cholera, cztery godziny w kuchni stałam. Gros z tego oczywiście zajęły mi bułeczki drożdżowe, które wymyśliłam na deser, a do których lunęłam chyba trochę za dużo spirytusu. W przepisie był rum, ale rumu nie ma, a spirytus, oczywiście tylko do gotowania, jest, to wlałam na pałę trzy łyżki i ciasto gorzkawe się zrobiło; szczęśliwie w piekarniku wyparowało w cholerę i nawet całkiem całkiem w smaku wyszło. Bułeczki nazywają się "bogatki" i ja nie wiem, gdzie ta ich bogatość, bo szału nie robią i nawet bakalii nie ma, no chyba że te alkoholowe opary jakoś mają ubogacać. To jak tak, to ja rozumiem.

Jutro mam wstać koło 10 (ahahaha, już jasne, widzę to moim trzecim okiem umysłu, jak ta lala świeża wstanę, ahahaha...), bo muszę znowu pozałatwiać masę spraw takich jak wybieranie farby, nowy licznik wody, nowy licznik gazu, pieczątka, oklejenie kasetonu (nie wiem jeszcze za bardzo czym, bo projektu nie ma!!), założenie konta w banku i zakup sandałów. To ostatnie, wbrew pozorom, cholernie mnie męczy i prześladuje, bo od tygodnia szukam sandałów i mnie szlag trafia. Potrzebne mi są takie, w których jest wygodnie bardzo, a przy tym stopa nie wygląda jak zakuta w jakieś kopyto ortopedyczne. Czyli wygodne, ale nie sportowe, bo w takich to się ma człapy jak Żabcia Rechotka. I wkładkę wewnętrzną muszą mieć taką, żeby mi się stópcie nie odparzały i żeby pięta była lekko wyżej niż palce, bo kręgosłup się wtedy mniej męczy i w ogóle najlepiej, żeby nie kosztowały 500 zeta. A w sklepach - zwłaszcza internetowych - są sandały do sesji zdjęciowych, czyli takie na cieniuteńkiej podeszwie z dwoma sznureczkami mocującymi podeszwę do stopy, w których można chodzić góra dwie godziny, bo potem bolą nogi i które zresztą mają mniej-więcej taką właśnie trwałość - ze dwa miesiące może wytrzymają. Albo z kolei - ultrabrzydkie sandały zapinane na rzepy, w których nie chciałam chodzić mając lat 14, to i teraz nie zamierzam. Jak już wreszcie znalazłam takie, które odpowiadają moim parametrom wszelakim - to nie ma mojego rozmiaru. Oczywiście, wa mać, że nie ma. To nie o to chodzi, że jestem jakaś niebotycznie wybredna (tylko ociupinkę...), ale zwyczajnie nie mam pieniędzy i czasu, żeby kupować sobie sandałki wizytowe, wyjściowe, do takiego looku, do innego looku, a te nie pasują, a te niewygodne, za to śliczne. Wierzcie mi, że jak będę już miała taki szmal, to się nie będę pierniczyła, tylko kupię wszystkie, które mi się podobają i nawet mnie nie będzie obchodziło, że stopy odparzone - w końcu będą mnie w lektyce pozłacanej nosić, więc co mi tam. Ale na razie muszę wybrać wersję optymalną, co jak się okazuje nie jest wcale takie proste. Muszę się zatem przejść po mieście, zobaczyć co i po ile i omijać szerokim łukiem sklepy z gównianym chińskim obuwiem, robionym ze starych opon i plastiku z lat '70. No bo sory batory, ale jak para baletek kosztuje 19,99 i jest to cena normalna, a nie promocyjna, to wg mnie coś z tymi baletkami jest mocno nie halo.

Tak czy owak - pomijając zakup sandałów, czego pewnie i tak nie zdążę zrobić, to mam jutro do załatwienia wuj spraw. Więc idę lulać, jakże wcześnie. Znowu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz