wtorek, 3 lutego 2015

Krytyk nie śpi.

Tytułem wstępu: tym razem wysiliłam się na wpis edukacyjno-samopoznawczy, który nieuchronnie sprawi, że odsłonię nieco kurtynę, zasłaniającą bardzo mocno, choć niekoniecznie celowo, garnizon mojej mnie, zmuszając niektórych z was do chichotu niespecjalnie dobrze skrywanej wyższości tudzież do pełnych politowania kiwnięć głową. Stawiam na obydwa w różnym natężeniu, w zależności od tolerancji na grafomanię. Obalę tym samym posągowy i majestatyczny obraz siebie na piedestale, pokazując ludzką stronę mojej królewskości. Myhyhyhy. A tak na prawdę to nie. Poniższe rozważania są efektem wieczoru burzy myśli (ożenionym brzemiennie z butelką Rieslinga), konkludujące się w stwierdzeniu, że czegokolwiek nie napiszę, to wymsknie mi się ułamek obrazu siebie, zatem czemuż by nie pójść na całość, nie ułatwić ogarniętych obsesją (ha!) mojej osoby czytelników (double ha!) i nie podać im tego ułamku na srebrnej tacy z motywem winorośli, nieprawdaż...?


Wiele razy, podczas w większości przerażających prób autoanalizy własnej osobowości, która to czynność nie powinna być wykonywana na trzeźwo i prawdopodobnie również nie o trzeciej nad ranem, kiedy jakże nierealne w świetle dnia, drżące półcienie nocy oplatają myśli oleistą powłoką; konstatowałam następujące stwierdzenie, o nieco niepokojącym wydźwięku - mianowicie - schizofrenia dopadła mnie na dobre. Stwierdzenie to, niezwykle zabawne o trzeciej nad ranem, po trzecim kieliszku koniecznie słodkiego białego wina (rzeczonego Rieslinga, który jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, za którą jestem skłonna trochę polubić Szwabów), nabiera potwornie prawdziwego znaczenia wedle pierwszej po południu, kiedy zwlekając obolałe ciało z łóżka, potykam się o żałośnie pustą butelkę i spoglądam na fascynująco nieczytelne notatki z poprzedniej nocy. Na te biegnące wzdłuż, wszerz i w poprzek szeregi wypaczonych alkoholem słów, układających się w korowody myśli, które masochistycznie układam w zdania i którym się przypatruję z gorzkim uśmiechem, świadoma ile w nich głupiej prawdy, do której wstyd się przyznać. Jedną z moich wiekopomnych niechybnie teorii, którą moi przyszli biografowie będą skrupulatnie analizować, poświęcając na nią cztery całkowicie bzdurne rozdziały pracy habilitacyjnej; jest, że zakładając, że każdy człowiek ma przynajmniej dwie osobowości, nad rozróżnieniem różnorodności których nie zamierzam się rozwodzić (o teorii złych braci bliźniaków, lustrzanych odbić i wszystkich tych niespecjalnie zawoalowanych metafor o dualności świadomości/umysłu/duszy - jakby tego nie nazwać, napisano już koszmarne ilości zakurzonych tomów); należy przyjąć, że pisarz ma trzy podstawowe: Geniusz, Grafoman i Krytyk. W zależności zaś od stopnia zaawansowania schizofrenii można je oczywiście podzielić na podgrupy, uskuteczniając coś w rodzaju ewidencji ludności jednego umysłu, jakkolwiek w tym konkretnym poalkoholowym wywodzie, skupię się na jednym, tj. z konieczności na własnym, z uwagi na absolutny brak znajomości jakiegokolwiek innego. (Pragnę przy tym zauważyć, - a proszę starannie się przyjrzeć głębokości tejże myśli - że twierdzenia psychologów, psychiatrów i innych osób parających się poznawaniem tajników ludzkiego umysłu, choć nie wszystkie i nie do końca bezpodstawne i idiotyczne, mają jednak pewne cechy megalomańskich urojeń. Bezczelnością jest bowiem uznawanie jednej czy dwóch technik poznania cudzej jaźni za poprawne i skuteczne, skoro nie ma jednego pewnego podejścia, gwarantującego poznanie swojego własnego umysłu, który jest de facto jedynym, o którego poznaniu śmiemy mniemać.) Zatem - już nie tak paskudnie naukowo - udajmy się do historii właściwej.


Ponieważ robienie prania w jakiś dziwny sposób mnie uspokaja i relaksuje, strzeliłam sobie dwa pranka, jedno ciemne, drugie jasne. Tu powinna nastąpić seria dramatycznych i z palca wyssanych mikroanaliz psychologicznych, odnosząca segregację prania do symbolu porządkowania własnego życia oraz robienie prania jako metafory czystek emocjonalnych, natomiast fakt jest taki, że cierpiąc na nerwicę natręctw (ubrania muszą być na prawej stronie, skarpetki tylko i wyłącznie do pary oraz należy dolać odpowiednią ilość płynu do płukania - nie dwie nakrętki, ale też nie jedną, właściwie to takie dwie niepełne...), nienawidzę, kiedy ktoś robi za mnie pranie, więc jeśli zrobię to sama, zostanie zrobione jak należy. Wybrałam się z tym praniem na strych celem powieszenia go oraz, przy okazji, żeby znaleźć moją pracę licencjacką, którą moja mama tam wyniosła, jak większość rzeczy, które w ilościach hurtowych wróciły ze mną z Krakowa. Przekopanie się przez omszałe kurzem stosy pudeł z horrendalną ilością książek, kserówek, notatek oraz prawdziwie kolosalnym pakietem wspomnień, zajęło mi większą część popołudnia. Nie dlatego oczywiście, że był ich aż taki ogrom, ale głównie z powodu wrodzonego dziewczyńskiego roztkliwiania się nad każdą pierdołą, nad kolejną znalezioną notatką do samej siebie, nad jeszcze jednym zeszytem pełnym popełnionych z nudów wykładowych dialogów między mną, Jadzią i Baśką, pisemnych dowodów, że kiedyś nawet i tak nieuleczalna socjopatka jak ja, miała przyjaciół.

Niestety, jak widać na przykładzie ostatniego zdania, również podpełzł powoli, a potem bezceremonialnie rozsiadł się na starej kanapie - Grafoman. Błyskając bezczelnymi oczętami zza opadającej na oczy grzywki, patrzył na mnie, co jakiś czas znikając za powieszoną wzdłuż łączącej nas linii wzroku nogawką purpurowych spodni od piżamy. Przypatrywał mi się zachwycony, gdy kartkowałam obrzydliwie znajome notatniki, które w większości są zapisane tylko do połowy, bowiem Grafoman wierzy, że kiedy nie starcza mu weny na zakończenie opowieści, kupienie nowego zeszytu z ładną okładką, powinno rozwiązać problem braku artyzmu, a czasem i sensu w tekście. Na okładce najczęściej widnieje napisane bardzo dużymi literami imię i nazwisko, żeby nie było wątpliwości co do autora dzieła, zaraz obok kunsztownie wyrysowanej ramki, w której tkwi cytat, nawiązujący do aktualnego stanu ducha Grafomana. Oczywiście w znakomitej większości są to cytaty dotyczące tragicznej miłości, czyli praktycznie każdego wątłego ognika uczucia, które Grafoman rozdmuchuje do rozmiarów pożogi, która trawi całe dzieło, wypalając na rzecz urojonego afektu całkowity sens tekstu, pozostawiwszy jedynie zwęglone zgliszcza niekoniecznie całkiem idiotycznego pomysłu. Druga kategoria cytatów to ta dotycząca tworzenia i twórcy, którym Grafoman dumnie się mieni, a szczególnie mąk twórczych, których Grafoman doświadcza w dramatycznych ilościach, jakkolwiek nie przekłada się to zupełnie ani na jakość dzieła, ani na jego objętość. Należy jednak przyznać Grafomanowi jedno, że pomimo miałkości przemyśleń i rażącego braku warsztatu, epatuje niezniszczalnym entuzjazmem. Jest trochę jak zatrzymane w rozwoju dziecko, któremu, pomimo podjętych prób wytłumaczenia jak bardzo głupie jest wypływanie na otwarty ocean w łupinie orzecha, w dodatku pozbawionej żagla; nie zbywa na radości i chęci popłynięcia mimo wszystko.

W czasie gdy Grafoman buja się w najlepsze na trzeszczącej kanapie, naprzeciwko mnie, pod osamotnioną, tkwiącą w drucianej objemce żarówką, siada Krytyk. Krytyk wybrał sobie poplamiony białą farbą, rozklekotany zydel, na którym jest mu z pewnością cholernie niewygodnie, jako że zydel ma jedną nogę za krótką, zatem siedząc na nim należy albo podłożyć pod tę nogę książkę (ja zazwyczaj wybieram wybór wierszy Gałczyńskiego, bo on by się za to i tak nie obraził), albo - wzorem Krytyka - podjąć próbę uprawiania trudnej sztuki balansu na krzywonogim zydlu. Krytyk nie patrzy na mnie właściwie, zresztą siedzi pod samą żarówką, jawiąc mi się jako koścista, ciemna postać, z założonymi nogami i notatnikiem w dłoni, zatem i tak nie widzę jego twarzy, ale z błysku szkiełek w rogowych okularach mogę wywnioskować, że na mnie surowo zerka, kiedy przeglądam uwagi nakreślone na marginesach notatników. Są to oczywiście poprawki stylistyczne i rzeczowe, naniesione na tekst Grafomana, ale w znacznej mierze również i zjadliwe uwagi, przesądzające o idiotyczności pomysłu, tekstu i wykonania. Napisane szpiczastym, ostrym pismem kąśliwe półsłówka, ociekające sarkazmem dykteryjki o braku talentu, o kretyńskich skrótach myślowych i bezcelowości oddawania światu do czytania tak nieudolnie pomyślanych i intencjonalnie dziurawych tekstów. Krytyk z ironicznym uśmieszkiem podsuwa mi pod nos całe biblioteki napisane na temat, na który Grafoman z zapałem zabazgrolił dwie połówki notatników; wskazując na wzbudzające w Krytyku niemalże cielesny wstręt tzw. "porywanie się z motyką na księżyc". I siedzi na tym zydlu, skrzypiąc ciemnym piórem po ciemnym notatniku, usiłując dopaść ten znienawidzony przez niego talent i przekłuć go jednym ruchem pióra, przyszpilając martwe widmo do papieru.

I wtedy pojawia się Geniusz. Geniusz jest wyjątkowym, bo rzadkim gościem, zepchnięty nieraz w zupełne zapomnienie, przez nieustannie toczącą się walkę między Grafomanem a Krytykiem; jego krucha obecność sprawia, że niemal nieświadomie wstrzymuję oddech. Geniusz nie siada. Geniusz staje sobie nonszalancko przy otwartym strychowym okienku, poły ciemnego płaszcza powiewają na wietrze, połyskliwy cylinder kiwa się lekko, gdy Geniusz z właściwą sobie gracją skłania głowę, popijając nie wiadomo jakim cudem zdobytą, perfekcyjną czarną kawę z pięknej secesyjnej filiżanki. Jego obecność przynosi ten spokój ducha, o którym marzą poeci, przynosi harmonię, która nigdy nie trwa dłużej niż piękno momentu, niż chwila, w której się usiłuje pochwycić "teraz" w wiecznie ruchomym przejściu, w którym mija się przeszłość z przyszłością; przynosi wreszcie to spełnienie w pewności, że obrało się właściwą drogę. Uśmiecha się tylko lekko, obdarzając mnie jednym, pojedynczym, oczywiście wyjątkowo wnikliwym spojrzeniem, w którym jednak znajduję ślad lekkiego rozbawienia. I zanim zdążę go zapytać o cokolwiek, a trudność nie tkwi tu we właściwym pytaniu, ale w wielości właściwych pytań; Geniusz rozmywa się nieco, po czym znika, pozostawiając po sobie tylko delikatny aromat perfekcyjnej kawy.

Rozglądam się. Grafoman i Krytyk nie zauważyli rzecz jasna pojawienia się Geniusza, zbyt pochłonięci sobą. Ja sama poddaję się nieuchronnie następującej niepewności - czy nie był tylko momentem załamania światła, zakurzonym mirażem na zagraconym strychu. Wraz z przesunięciem cieni, zwiastującym zmierzch, nawet i tak niepokojąco namacalna postać Krytyka blednie, by rozmyć się zupełnie; po chwili i widmo Grafomana wtapia się w kształty niebieskiej folii, którą przykryta jest stara kanapa.

Jeśli Grafoman jest radośnie wiosłującym w łupinie orzecha przez ocean dzieckiem, tak Krytyk, którego łódź obarczona jest kłopotliwą ilością maszynerii, do których potrzeba mu monstrualnych objętościowo podręczników instrukcji obsługi; obciążona dla bezpieczeństwa tyloma kołami ratunkowymi, że niewiele jej brakuje do poduszkowca, nigdy nie wypływa z portu. Jeśli ta dwójka miałaby zbudować razem coś, co mogłoby gdziekolwiek dopłynąć, heroiczny ten wysiłek spełzłby na niczym. Galopujący entuzjazm Grafomana i wiecznie trzymanie go na wodzy przez Krytyka, sprawiłyby, że łódź rozerwałaby się od naporu przeciwstawnych natężeń. Jakkolwiek niemożliwym także jest wyrzucenie któregokolwiek za burtę. Bez dziecięcej gorliwości Grafomana, Krytyk nie miałby prawa bytu i nie byłoby tak w ogóle od czego zacząć, pozbawiwszy się Krytyka, niezdyscyplinowany Grafoman sam spłonąłby we własnej pożodze źle ukierunkowanych chęci. Tylko - tak ulotna, że niepewna własnego istnienia - obecność Geniusza, jest w stanie nadać temu wszystkiemu odpowiedni ładunek polotu, który pozwoli im wszystkim przepłynąć niezmierzalne w swych możliwościach oceany myśli.





Ot, taka bajeczka, wymyślona na strychu, wśród wodospadów kurzu, kaskad idei, nad rzeką wspomnień. Jako hołd dla Krytyka - nie będę litościwie publikować znalezionych na strychu wypocin, jako hołd dla Grafomana, poniżej znajdziecie stosowny cytat. Zaś jako hołd dla Geniusza, hmm... Oddam się poszukiwaniom perfekcyjnej filiżanki kawy. To brzmi najrealniej.
O Boże, o Wenus, o Merkury, patronie złodziei!
Użycz mi mały sklep z tabaką,
              lub którykolwiek daj zawód,
Byle nie tę przeklętą profesję pisarza,
              który musi się ciągle z własnym
                                                mózgiem porać.

                                   Ezra Pound (tł. H. Poświatowska)

poniedziałek, 2 lutego 2015

Dochtor EM mnie natchniewa.

Wszyscy wiedzą, że nie jest ze mną najlepiej i ja się sama do tego otwarcie przyznaję, no bo co się będę okłamywać i tak prawda wyjdzie na jaw. Ale ostatnio to już w ogóle jest niedobrze i to całkiem dosłownie, bo problemy są natury, hmm, hmm, gastrycznej. Więc cóż, jeśli nie pomagają miętowe herbatki, ziółka w różnych postaciach oraz głęboka wiara, że gorzka czekolada ma właściwości lecznicze - wypada udać się do przychodni. W przychodni rezyduje dochtor EM, który, zaznaczam, jest człowiekiem starszym ode mnie, ale nadal mocno miłym dla oka, nie mówiąc już o tym, że ma zwyczaj prawienia mi komplementów, prawdopodobnie odruchowo, ale i tak ładnie z jego strony. W ogóle taki trochę przypał, c'nie, że pan dochtor taki miły, taki przystojny, a ja mu muszę opisywać co mi w żołądku gnije, olaboga. Przy okazji, skoro już tam polazłam, to stwierdziłam, że zagadnę dochtora w kwestii mojego chronicznego zmęczenia, które zaczyna mnie mocno irytować. Śpię po 8-9 godzin dziennie, co dla niektórych jest szczytem marzeń i ambicji, a i tak jestem śmiertelnie zmęczona, pod koniec pracy jedyne o czym marzę to własna poduszka i zaczynam dochodzić do tego stanu zmęczenia, kiedy człowiek się czuje jakby wypił pół litra na pusty żołądek. Świat się kiwa sennie, nogi nie chcą nieść i się bełkoce nieskładnie, chociaż mógłby przysiąc, że chciał z sensem. Tzn., ja oczywiście zawsze bełkocę, ale pod koniec dnia jakby bardziej. Ad meritum - powiedziałam panu dochtorowi, że mnie to przeszkadza i bym chciała się przebadać na okoliczność krzywej cukrowej i hormonów tarczycy, tak dla czystej rozrywki. Pan dochtor EM zadał mi kilka pytań rozpoznawczo-badawczych i między innymi zapytał, czy nadwagę miałam zawsze, czy tak tylko ostatnio. Nadwagę. NADWAGĘ. Zaczęłam coś tam mruczeć, że nieeee, że ja to tak tylko troszkę ostatnio przytyłam, bo taka pracę mam siedzącą i w ogóle i raczej i wcale. Pokiwał głową, uśmiechnął się, przepisał skierowania. I teraz tak - oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że tak jakby troszkę mi się przytyło ostatnio, ale zawsze mi powtarzano, że pięć kilo w tą czy w tamtą, tego wcale nie widać i nie ma się co przejmować. No owszem, ale jeśli te pięć kilo się mnoży i to zwykle jednak w tą, a nie w tamtą i w dodatku, widać gołym okiem, że mam nadwagę, to oznacza, że naprawdę nie jest dobrze. Zaznaczam również, że pan dochtor nie widuje mnie na co dzień, żeby wiedzieć, jak wyglądam bez nadwagi, czyli jest ona oczywista. Teraz to już naprawdę OLABOGA, bo przeesz tak być nie może.

Zatem niniejszym chciałam oficjalnie i publicznie panu dochtorowi EM podziękować, bo nienachalnie i nawet dość taktownie mi uzmysłowił, że czas się wziąć za siebie. I nie, że od jutra. I że tylko tak troszkę, tylko pełną parą, bo zaniedbałam się niemożliwie i basta. Ponieważ uwielbiam się umartwiać, to postanowiłam, że będę się umartwiać braniem się za siebie na blogu. Bo wprawdzie czytam go głównie ja, Swieta i jeszcze kilka (stojących jeszcze za kurtyną tajemnicy) eg, to przynajmniej się zobowiążę wobec kogoś. Bo wobec siebie samej mi nie wychodzi ni du du.

Czas start.