Pierwszy odcinek zapewne pokaźnej serii opowieści o tym, jak to znowu
nie zdobyłam menża, tym razem będzie o swatach, czyli dlaczego kochająca
rodzina warunkiem szczęśliwego zamonżpójścia. W dodatku długie mi to
wyszło w cholerę, więc lepiej se to zostawcie na posiadówkę w kiblu albo
co. Historyjka jest letko tylko ubarwiona, dla beki pozostawię
czytelnikom decyzję, co do tego, które części są fantazyjnie
pokolorowane, a które wcale nie.
Posiadam ci ja babcię. Babcia, jak babcia, klasyka gatunku: włos siwy,
szczęka sztuczna, uśmiech dobrotliwy. W dłoniach zwykle siatka taka w
paski, z rodzaju tych peerelowskich toreb, które są w stanie przetrwać
powódź, wybuch nuklearny oraz atak obcych, prawdopodobnie zresztą naraz.
Babcia zwykle nosi do trepków grube skarpety w prążki, a na lato
przywdziewa do tych samych trepków cieńsze skarpety w prążki. Babcia
klnie jak szewc i zajmuje się głównie wiszeniem w oknie i ochotniczym
monitoringiem osiedlowym. Babcia kiedyś chodziła o lasce, teraz ma
chodzik, ale nadal chodzi o lasce, bo "przecież nie będzie jak stara
baba z chodzikiem popierdalać". Babcia ma własne mieszkanie, bardzo
ładnie urządzone w stylu "bardzo późne rokokoko", delikatnie złamane
nowofalową szkołą aranżacji wnętrz Bierdąki; chociaż ostatnio
pomieszkuje w kościele. Podobno tam chłodniej. Babcia nie wie, że
istnieje takie śliczne pojęcie jak "matriarchat", ale nie przeszkadza
jej to w namiętnym i straszliwym jego uskutecznianiu. Srebrnowłosa
staruszka o głosie żony Świętego Mikołaja, niczym rycerze
średniowieczni, nigdy nie występuje jako jednostka, ale zawsze jawi się
samotrzeć - ona plus, w charakterze maskotki, moja 32-letnia kuzynka,
która właściwie nigdy nic nie mówi, za to bardzo dużo się gapi; oraz
moja ciotka, która dla odmiany mówi za czterech i ma zeza tak radosnego,
że właściwie można uznać, że gapi się na wszystko na raz. Kuzynka jest
lekko stuknięta, co u nas, jak widać, rodzinne jest niezwykle (dowody ze
stosowną pieczątką oraz odpowiednią dokumentacją fotograficzną na
życzenie); zwykle ubiera się w sukienki, które wyglądają jak becik z
trenem oraz ma chroniczny katar, więc łazi z haftowaną w kwiotki
chusteczką rozmiaru prześcieradła. Natomiast ciotka ma paniczny
wytrzeszcz (ORAZ zeza - no sami przyznacie, że rodzinę mam wyjątkową) i
rokrocznie w Wigilię opowiada historię o kocie. Leci to tak: choinka,
świeczki, prawda, opłatek już zeżarty, karp wjeżdża na stół, a ciotka
swoje - "Bo wiecie co normalnie Lodzia ma takiego kotecka i ten kotecek
jest taki mądry że nie musi siurać do pudełeczka z piaseczkiem ale
załatwia się sam do kibelka tylko mu trzeba deseczkę podnieść i on tam
siura takie to śmieszne hahaha". HA HA HA. Cytat bardzo dokładny,
możecie mi wierzyć. Babcia autorytatywnie zarządza całym domostwem, od
mojej wiecznie zakatarzonej kuzynki, poprzez moją taktowną jak Janusz na
wczasach ciotkę, kończąc wreszcie na wszystkich sąsiadach z klatki,
którzy, podejrzewam, nieco się mojej babci boją. Ostatnio jednak babcia
stwierdziła, że czas najwyższy przedsięwziąć kroki, żeby wpłynąć na
znaczną poprawę życia swojej drugiej wnusi, czyli Waszej uniżonej
Karolajny, Siostry Wielokrotnie Przełożonej. Szczególnie oczywiście w
kwestii zamążpójścia, bo babcia przeboleć nie może tego, że córka
rzeczonej Lodzi od kotecka, już trzy lata po ślubie, natomiast żadnemu z
jej wnucząt nie było jeszcze dane zaznać tego szczęścia. Stąd właśnie
wynikły tragiczne wydarzenia, które są meritum wpisu.
Imieniny mojej babci wyprawiane były w sobotę, a ponieważ natenczas byłam bezrobotną ofiarą idiotycznego i nieżyciowego kierunku studiów, zostałam oddelegowana do uczestnictwa. Zbrojna zatem w wielki bukiet gerber, który został okrzyknięty za drogim oraz własnej roboty sernik, który oczywiście i tak jest za słodki i w ogóle to niedopieczony, przybyłam w babcine progi. Bukiet został tradycyjnie wciśnięty w okrutnie tandetny i paskudnie już odrapany wazon, zdobny w dwa cierpiące na debilizm białe kociaki pod parasolką, znane od dzieciństwa mnie i mojemu bratu jako Sęp i Klęp. Ów szpetny porcelanowy tworek jest którymś z kolei bożonarodzeniowym darem od Lodzi, z jej ogromnej autorskiej kolekcji pt. "Pomniki kiczu". Sama Lodzia siedziała, zapewne od rana, rozparta po drugiej stronie imieninowego stołu, łypiąc na mnie czarnymi, świńskimi oczkami. Jest ona jedyną sąsiadką, którą z babcią łączy coś na zasadzie długoletniej przyjaźni, podsycanej nienawiścią do tych samych osiedlowych wywłok oraz miłością do tych samych brazylijskich seriali. Lodzia jest tandetnie ubraną, niespecjalnie lotną paniusią ze wsi, której największym osiągnięciem było wydanie się za miastowego oraz wychowanie dwóch córek z dokładnie takim samym pragnieniem życiowym. Jedna z nich, którą zawsze nazywam Zwyczajnie Aśką, (co niemożebnie ją wnerwia, bo ona przecież ma tak pięknie na imię - Żaneta), siedziała rozparta - a rozpierać miała co - obok mamusi, obdarzając mnie pogardliwym spojrzeniem znad upaćkanych niebieskim cieniem powiek oraz ostentacyjnie oglądając wielki, bardzo brzydki i ewidentnie fałszywy złoty pierścionek z paskudnym szklanym oczkiem. Błędnie biorąc mój powitalny uśmiech za oznakę zainteresowania, nie omieszkała mnie poinformować, że się zaręczyła właśnie i planują ślub na wiosnę. Promieniała przy tym dumą, gdyż, w przeciwieństwie do swojej starszej siostry, Andżeli (ja naprawdę tego nie wymyślam) udało jej się zmusić swojego faceta do oświadczyn, ZANIM zaszła z nim w ciążę, zatem jest to związek prawdziwy, pełny i z klasą.
Czas mijał przy nieustannie napędzanych ciocinym słowotokiem dyskusjach o
sukni ślubnej Zwyczajnie Aśki, która najnowszą modą będzie wprawdzie
krótka, za to wysadzana kryształkami oraz DROGA, żebyście se nie
myśleli. Babcia kontynuowała odwieczną krucjatę na rzecz napiętnowania
nigodziwości, tym razem wieszając psy na nieznanej mi bliżej dziwce z
trzeciego piętra, która daje tylko dwa ziko na tacę, a się wozi mercem,
szmata. Na stole piętrzyły się andruty, czyli jedyny rodzaj czegoś w
rodzaju deseru, który ciotka jest w stanie wykonać oraz całe michy
zjawiskowo paskudnej sałatki ziemniaczanej, również dzieła mojej ciotki -
osoby, która w żadnym wypadku nie powinna zostać wpuszczona do kuchni,
nawet celem umycia naczyń. O ostatnim może świadczyć upstrzona
zaschniętą resztką jakiegoś nieszczęsnego owocu literatka z wyblakłym
Papą Smerfem, w którym to naczyniu zaserwowano mi sok pomarańczowy o
silnym aromacie benzoesanu sodu; prawdopodobnie wychodząc z założenia,
że nieistotne jest, czy mam lat trzynaście czy trzydzieści, skoro jestem
niezamężna, to mi się normalna szklanka nie należy. Dziobałam wiec
nieprzekonująco tę nieszczęsną sałatkę, a po mojej lewicy, urocza
kuzynka smarkała raz po raz, za każdym razem chowając coraz bardziej
wilgotną chusteczkę w rękaw swojego białego becika. Czas płynął powoli i
nieubłaganie, a ja radośnie śledziłam wskazówki zegara, na którego
tarczy pstrokaty Jezus Chrystus, ze świecącą diodami koroną wpatrywał
się natchniony w powieszony obok pseudobawarski landszaft z jelonkiem
Bambi w samym centrum. Babcia jednak miała przygotowane dla mnie
zupełnie inne sobotnie plany.
(Tu se Państwo zacznie czytać głosem Wołoszańskiego, dla lepszego
efektu.) Około bowiem godziny drugiej, kiedy jedna ze wskazówek dźgała
Chrystusa w oko, a na stół wjechała wiśnióweczka (Papa Smerf się
ucieszy); przybył Młodzian. Młodzian przybył z pompą, dzierżąc w
pulchnych dłoniach mocno sfatygowaną różyczkę, która została z czcią
wciśnięta do mojego bukietu; odziany ni mniej ni więcej tylko w
maturalny gajerek, z nieco przykrótkimi - jak zauważyłam - nogawkami.
Przybysz zamaszyście się skłonił babci, która teatralnym kiwnięciem
głowy wskazała mu moją skromną osobę, pijącą właśnie sok z Papy Smerfa.
Moje podejrzenia zaczęły wtedy nabierać obrzydliwego w swojej słuszności
kształtu - babcia naraiła mi absztyfikanta. Młodzian przygładził tłuste
włoski, chwycił bezceremonialnie moją dłoń i podrywając ją do poziomu
swojej gęby, oślinił mi pieczołowicie cały nadgarstek. Kiedy cichaczem
wycierałam rękę w obrus, Młodzian gwacnął obok mnie, na pustym
dotychczas krześle, które - do czego z niechęcią doszłam - było dla
niego zarezerwowane. Dopiero teraz zauważyłam, że szczycił się on
patriotycznym polskim wąsem, trochę tu i ówdzie nieopierzonym, ale nie
to było najgorsze. Jakby to tu Państwu... No, generalnie, Państwo se
wystawią, że mężczyzna narajony mi przez babcię, był dumnym posiadaczem
najobrzydliwszych warg, jakie w życiu widziałam. Żadne słowa nie opiszą
tego cudu bijologii, ale spróbuję - były wielkie i jakby wywinięte na
zewnątrz, tak że tzw. mięso z wnętrza jamy ustnej wyłaziło na świat;
całość przypominała dwa czerwono-różowe ślimaki bez skorup, pełznące po
ryju nieszczęśnika. Patrzyłam z przeraźliwą fascynacją na to świństwo,
kiedy to Młodzian obrócił ku mnie błyszczącą od potu gębę i wyszczerzył
zęby. Po niewczasie zorientowałam się, że moje gapienie się zapewne
zostało opacznie zrozumiane. Natychmiast zajęłam się sałatką (czy
majonez powinien być zielony...?), ale było już za późno. Młodzian
rozpoczął perorę na swój temat, wypowiadaną ogólnie do świata, ale w
szczególności niestety do mnie. Otóż dowiedziałam się, że skończył
politologię na Legnickim Uniwersytecie Malowania Gumiaków (gwoli
ścisłości - Legnica nie posiada Uniwersytetu, ani tego ani w ogóle
żadnego. Posiada za to ogromną ilość prywatnych szkół wyższych, pełnych
bardzo ładnie brzmiących kierunków, po których rzecz jasna nie ma się
pracy, ale co gorsza nie ma się również wykształcenia. Owszem, zdobywa
się magistra, ale głównie dlatego, że za niego się zapłaci. Ta konkretna
szkoła jest bardzo popularna wśród ludzi z mojego regionu, ludzi,
dodajmy, którzy nie zdali matury za pierwszym podejściem, wylecieli z
innych studiów albo po prostu do żadnej innej szkoły się nie dostali.).
Młodzian nie omieszkał także wspomnieć o ledwie kilku innych detalach ze
swego, jakże fascynującego, życia - otóż: ma na imię Gienek, pasjonuje
się kulturystyką oraz ogrodnictwem, uwielbia dzieci, chce mieć ich
troje, najlepiej synów, jego rodzice mają dom na wsi, ale nie taki
chujowy z oborą i świniami, tylko lepsiejszy, z patjo z grecką kolumną
(jedną); lubi dobrze zjeść, jego idealna kobieta musi umieć gotować
golonkę, ale lubi także pić piwo z kolegami, których ma w cholerę,
często grają w piłę, bo on kocha piłę, ale także uwielbia zwierzęta,
szczególnie śliniące się psy rozmiaru koni, oczywiście ma samochód, nie
audicę, ale też z Niemiec, zamierza robić w polityce, bo tam są
piniądze, jest także utalentowany muzycznie, bo dorabia jako didżej na
weselach oraz interesuje się fotografią, gdyż ma aparat za pińć tysięcy
złotych polskich. Mniej więcej w połowie tego niewiarygodnie egotycznego
słowotoku, spodziewałam się, że Młodzian wyciągnie z kieszeni
przyciasnych spodni obskurne pudełeczko z czymś w rodzaju tego
błyszczącego żółcią tombaku pierścionka, którym szpanowała kiwająca
zapalczywie głową Zwyczajnie Aśka, ale nie. Złapał tylko pod stołem moją
dłoń, a miał lepkie, wilgotne i jakby gąbczaste paluchy; natomiast ja,
zapewne z powodu przytłaczającego ciężaru wspaniałości osoby Młodziana,
poczułam jak gwałtowne torsje ściskają mój i tak już wymęczony ciociną
sałatką żołądek. Do tej pory wpatrywałam się tylko z rosnącym zdumieniem
graniczącym z fascynacją w Papę Smerfa, zastanawiając się, czy nie
zacząć symulować ataku wyrostka albo udać, że nagle złamałam nogę na
siedząco. Teraz jednakowoż, oczywiście ze strachu przed tak silnym i
imponującym mężczyzną, jakim niewątpliwie był Młodzian, zerwałam się z
krzesła, które uderzyło głośno w stojącą za nim gierkowską meblościankę,
wymamrotałam w kierunku babci wątłe "do widzenia" i nie zważając na
ofertę Młodziana w kwestii odprowadzenia mnie do domu, niemalże
sfrunęłam z babcinego drugiego piętra.
Potem pozostawało mi tylko przecierpieć kilka tygodni nie odpowiadania
na smsy w stylu "Nie będę wiecznie czekał na odpowieć jak nie chcesz to
nie a nie mnie zwodzisz" i nie odbierania telefonu, bo babcia oczywiście
nie omieszkała podać Młodzianowi mojego numeru. Pamiętajcie, moje
drogie, że jak człowiek młody, to głupi bardzo i takie mu okazje przed
nosem uciekają, że olaboga, więc potraktujcie tę historyję jako
przypowieść z morałę. Ledwie kilka lekko tylko koszmarnych sennych mar i
zapomniałam o wywiniętych ustach, niedorobionym wąsiku i gąbczastych
dłoniach; a mogły być moje...
Jak mi miło,że tutaj trafiłam. To ja sobie usiądę i się porozglądam, dobrze?
OdpowiedzUsuńAleż proszsz. :)
OdpowiedzUsuń